⚕3⚕

165 11 10
                                    

*Siema szykujcie się na naprawdę długi rozdział haha.*

Przechadzając się tak po ulicach Nowego Yorku zaczęłam porządnie rozmyślać nad... W sumie nad wszystkim. Chyba przyszedł czas, żeby wrócić wspomnieniami do momentu, kiedy to wszystko się zaczęło. W końcu musimy wiedzieć na czym stoimi, co nie?

31 lipca rok 1897. Jak można się domyślić jest to data moich urodzin. Evelyn Rooney, tu na logikę też można wziąć to, że tak się nazywam. Aktualnie, to nie do końca prawda. Owszem, na imię mam Evelyn, to jestem w stu procentach pewna, jednakże noszę nazwisko po przybranych rodzicach. Można powiedzieć, że okoliczności w jakich dowiedziałam się, że jestem adoptowana były dosyć. . . ciekawe. Wracając, wychowywałam się pod czujnym i wymagającym okiem Adelaide Rooney oraz Michaela Rooneya. Jestem także, um.. starszą siostrą, przybraną oczywiście. Może wydawać się nie zrozumiałe to, że "rodzice" mnie adoptowali a pięć lat później robią sobie pierworodne dziecko. Gdybym nie znała dokładnych okoliczności to też bym nie rozumiała, zwracając jednak uwagę, że jestem wtajemniczona to mnie to w żadnym stopniu nie dziwi. Moja siostra, Rossaline teraz ma 24 lata, również ukończyła Hogwart, oczywiście jako jedna z najlepszych uczniów. Jakżeby inaczej. W końcu pochodzimy z domu, w którym etykieta, najwyższy poziom i dobre wychowanie to podstawa. Od najmłodszych lat wciskają nam kit o czystości krwi i mugolach.
Jako małe dziecko jasnym było, że słuchałam wszystko co mi mówią, wchłaniałam wiedzę chcąc sprawić, by rodzice byli dumni. Byłam po prostu ciekawska i pomimo, że gdzieś w środku czułam, że to co opowiadali o osobach pochodzących z rodziny mugoli było absurdalne i głupie, to po prostu starałam się im przypodobać. Ciężko było zasłużyć sobie na szacunek w tym domu lub może bardziej pałacu Rooneyów.
Rooneyowie to bardzo szanowana rodzina czystokrwistych czarodziejów w społeczeństwie. To nazwisko jest niemal tak znane jak Malfoyowie, a dzięki mnie jeszcze bardziej, jednak nie w tym dobrym sensie, wręcz przeciwnie z czego jestem bardzo dumna.
Wracając, od małego byłam uczona zasad dobrego wychowania, jak mam wyglądać, ubierać się, jaki wyraz twarzy nosić. Po prostu wszystko musieli mieć pod kontrolą, a kiedy urodziła się Rose, to naciskali jeszcze bardziej. Zostałam zrzucona na drugi plan przez co musiałam starać się jeszcze mocniej, co nie zawsze wychodziło. Kiedyś nie rozumiałam dlaczego uważali moją siostrę za ideał, ale teraz nabiera to wszystko sensu. W końcu była to ich pierworodna córka. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Uważałam, że jestem częścią tej rodziny. Były takie osoby, które utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Nie byli to rodzice, a służące i pewien skrzat o imieniu Boris. Pomimo znanej natury skrzatów, on był inny. Miły, opiekuńczy, był moim pierwszym przyjacielem. Tak na prawdę, traktował mnie jak własną rodzinę. Cieszyłam się, że mogę mu ją w jakiś sposób zastąpić. Pomimo wymagań, że mam być dumna, oschła, itp, to z natury byłam bardzo miłą osobą. Kiedy nie musiałam udawać kogoś innego to taka właśnie byłam. Często jednak, gdy któreś z rodziców mnie przyłapało na, na przykład dokarmianiu jakichś zwierząt, których o dziwo było w pałacu jak i w ogrodzie pełno, to dostałam solidną karę. Gdy tylko zrobiłam coś, co nie podobało się Adele i Michaelowi to bito mnie przypadkowymi rzeczami, które akurat były pod ręką. Kilka razy zostałam oblana wrzątkiem, rzucano we mnie nożami, widelcami, popychano do płonącego kominka. Im starsza byłam tym gorsze dostawałam kary. Na prawdę były one dawane za najbardziej absurdalne rzeczy, takie jak, na przykład podwinięcie dywanu, gdy po nim przechodziłam. To już zasługiwało na spoliczkowanie i wbicie noża w brzuch. Teoretycznie nie powinnam żyć po tym wszystkim, jednak dzięki Borisowi, który za każdym razem mnie uleczał, pocieszał i obiecywał, że wszystko będzie dobrze, przeżyłam do dziś. Zawdzięczam mu dosłownie własne życie.
Kiedy dostawałam te wszystkie kary, myślałam, że na prawdę na to zasłużyłam i że muszę się poprawić i być idealna. Z czasem jednak, zauważyłam, że gdy Rossaline popełniała te same, jak nie gorsze błędy to nie dostawała za to nic. Wtedy nastąpił mój pierwszy bunt. Oj, jak bardzo tego potem pożałowałam. Wystąpiłam przeciwko rodzicom, że to nie fair. Wtedy pierwszy raz zostałam wysłana do Niego. Koszmaru mojego dzieciństwa. Odesłano mnie do, jak mi mówiono, pana G, który miał mnie nauczyć prawidłowej postawy. Nie wiedziałam wtedy, że mieli na myśli postawy do walki. Jadąc tam, nie czułam strachu, byłam wręcz przekonana, że doskonale wiem jak się zachować i że typek może mi podskoczyć. Jak bardzo się wtedy myliłam. Pamiętam jak pierwszy raz zostałam postawiona na niedużej arenie na samym środku jakiejś posesji, otoczonej zwykłymi budynkami mieszkalnymi, prościej mówiąc po prostu wokół mnie było całe domostwo. Nie rozumiałam co się dzieje do momentu gdy na przeciwko mnie stanął mężczyzna. Przeleciał po mnie krytycznym wzrokiem i odwrócił się robiąc kilka kroków do przodu, nagle odwracając się celując we mnie najprawdziwszą różdżką. Nie wiedziałam co to oznacza. Nie miałam jeszcze nigdy doczynienia z magią z różdżki, miałam wtedy przecież zaledwie 9 lat. Jedyne czary w pałacu to działy się w kuchni, gdy kucharki gotowały dania, oprucz tego nie wiedziałam dokładnie co można jeszcze zdziałać magią. Nie poinformowano mnie o tym. Dowiedziałam się za to na własnej skórze.
Chwilę po tym, jak mężczyzna się odwrócił wypowiedział jakieś dziwne słowo i nagle poczułam niemiłosierny ból. Pamiętam jak upadłam patrząc jak zbliża się do mnie, jak przy mnie kuca uśmiechając się fałszywie. Pamiętam jego pierwsze słowa skierowane do mnie:
"Lekcja pierwsza Evy, zero litości."
Po czym uśmiechnął się jak psychopata i znów wypowiedział słowo, którego znaczenia nie znałam, za to mogłam dokładnie stwierdzić jak działało. Sprawiało ogromny ból, taki którego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Nie było przy mnie Borisa, więc nie miał mi też kto pomóc. Pamiętam jak leżałam tam na ziemi przez całą noc, cała zapłakana, nie mogąc ruszyć się z bólu. Ludzie, mieszkający tam, przechodzili obok mnie patrząc na mnie jak na ofiarę losu, którą w tamtym momencie byłam. Obiecałam sobie wtedy, że już nigdy nie pozwolę, by ktoś mnie tak zranił. 24 godziny później znowu zjawił się ten mężczyzna. Spojrzał na mnie jak na jakiegoś śmiecia. Jednak nie odczułam przed nim strachu i przed tym co za chwilę miało się stać, czułam złość i nienawiść do tego człowieka.
Od tamtych czasów wyrobiłam sobie paskudny charakter, który oczywiście nie spodobał się moim rodzicom, przez co jeszcze częściej dostawałam kary, po niektórych zostały blizny, których nijak nie dało się naprawić. Byłam coraz częściej wysyłana do pana G, co skutkowało jeszcze większą ilością siniaków i ran na moim ciele i psychice. Można powiedzieć, że jednak były tego jakieś plusy. Z czasem nauczyłam się jak się obronić i pomimo częstych pojedynków, nie tylko z G ale także z jego ludźmi, i braku różdżki potrafiłam tak zapanować nad swoim ciałem, że niektóre zaklęcia po prostu się niwelowały, czego skutkiem było nieodczuwanie ich efektów. Można powiedzieć, że wynalazłam swój własny mechanizm obronny. Z czasem nawet udawało odbić mi się pojedyńcze zaklęć lub wywołać własne. Myślałam wtedy, że to zupełnie normalne.
Wtedy dostałam list z Hogwartu i jak można się spodziewać zostałam tam przyjęta.
1 września 1908 rok. Wtedy po raz pierwszy ujrzałam tą szkołę. Od razu się w niej zakochałam. Poczułam, że nie ma bezpieczniejszego miejsca, niż właśnie to. Gdy płynęłam łódką podziwiając piękno Hogwartu, zastanawiałam się nad informacjami zdobytymi o szkole i o moim planowanym zachowaniu.
Cztery domy: Slytherin, Griffindor, Hufflepuff i Ravenclaw, muszę trafić do Slytherinu, bo jak nie to zostanę wydziedziczona, trzymać się tylko z osobami czystej krwi, drwić ze szlam, nie pokazywać słabości, być dumna i obojętna, nie przynieść wstydu na nazwisko i jak najbardziej przypodobać się nauczycielom i mieć jak najlepsze stopnie we wszystkich przedmiotach.
Wydawało się to wtedy takie proste. Wszystko szło jak po maśle, do momentu aż poznałam Jego. Przy nim nie potrafiłam udawać dumnej i wrednej dziewczyny, nie wiem czemu po prostu nie potrafiłam. Tak poznałam mojego pierwszego przyjaciela w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Nie wiedziałam wtedy jak bardzo ta przyjaźń mnie zgubi i zniszczy. Nie wiedziałam jak bardzo pokocham tego nieśmiałego, uroczego puchona, kochającego ponad wszystko magiczne zwierzęta. Nie wiedziałam jak wiele będę w stanie dla niego poświęcić. Ile będę w stanie wycierpieć, byle tylko żeby był bezpieczny i szczęśliwy. Nie potrafię wytłumaczyć co tak mnie ciągło do Newta Scamandera i dlaczego akurat on zdobył moje serce, chociaż nigdy się tego nie dowiedział...
Ekhem, ekhem, wracając, gdy rodzice dowiedzieli się o mojej przyjaźni z puchonem, nie okazywali za wielkiej sympatii do niego. Po pierwsze, nie pochodził ze Slytherinu, po drugie był półkrwi, a po trzecie uważali, że przez niego się staczam, jakkolwiek by to absurdalnie brzmiało, tak twierdzili. Dlatego kazali mi ograniczać spotkania z nim. Oczywiście nie chciałam ich słuchać, dlatego gdy tylko wracałam do domu, od razu wysyłali mnie do G i chyba nie muszę mówić co tam mnie czekało. Przyzwyczaiłam się do tego, chociaż byłam jeszcze dzieckiem, to wiedziałam i rozumiałem o wiele więcej. Tak samo zrozumiałam wiele rzeczy po kilku lekcjach, na których dowiedziałam się na przykład, że istnieje takie coś jak magia bezróżdżkowa, którą jak się potem okazało potrafię używać. To dzięki niej potrafiłam zatrzymać zaklęcia lub je wywołać, uznając że jest to bardzo przydatna umiejętność zaczęłam ją praktykować w tajemnicy. Jedyną osobą, która o tym wiedziała był Newt, bo to on nawet zaproponował mi miejsce, w którym mogłabym ćwiczyć. Oczywiście był to Pokój Rzyczeń, który kiedyś znaleźliśmy. Uznałam, że zostawię tą magię dla siebie i nie będę jej używać podczas pojedynków, a jedynie w awaryjnych sytuacjach. Zawsze warto mieć jakiegoś asa w rękawie, coś co pozwoli zaskoczyć przeciwnika. Lekcja trzydziesta druga: Zawsze warto mieć jakąś broń w zapasie. Nigdy nie wiadomo kiedy może uratować życie...
Doskonale pamiętam każdą lekcję, którą dostałam od G. Każda pozostawiła po sobie jakiś ślad, jak nie na ciele, to w pamięci. Nie powiem, dzięki tym wszystkim karą teraz jestem na prawdę bardzo silna i wytrzymała.
Można powiedzieć, że pierwszy rok w Hogwarcie należał do najlepszych.
Na drugim jednak zaczęły pojawiać się schody. Nie w nauce, nie w domu, nie w "obozie G", jak to sobie nazywałam. A schody, w postaci Lety Lestrange. Pojawiła się tak nagle, że nawet nie wiem skąd się urwała. Fakt, znałam ją ale nie spodziewałam się, że przyplącze się do Newta. Byłam prawie pewna, że to była sprawka Adelainy i Michaela. Jednak dzięki mojej uciesze, puchon nadal miał dla mnie czas i nic się nie zmieniało. Tak minął rok drugi.
Rok trzeci był znacznie gorszy. Nie dość, że zaczęły się dziać dziwne rzeczy w pałacu Rooneyów i w obozie, to jeszcze Leta i Newt. Zbliżyli się do siebie tak bardzo, że nawet podczas posiłków w Wielkiej Sali ona siadała przy stole puchonów, co było zupełnie niedopuszczalne jak dla ludzi z Domu Węża. Chyba zyskała tym sobie u chłopaka, bo jeszcze bardziej zaczął się nią zachwycać. Gdy tylko spędzał czas ze mną nagle zjawiała się Leta, albo on kończył te spotkania bo chciał do niej iść. Nie pokazywałam, że mnie tym rani, a wręcz przeciwnie, starałam się o niego jeszcze bardziej, czym jeszcze bardziej wkurzyłam rodziców. Od tamtego momentu karano mnie za każde spotkanie z nim, gdy tylko wracałam do pałacu. Jednak byłam tak zaślepiona miłością do tego chłopaka, że uważałam, że to nic, że wytrzymam. Tak minął rok trzeci.
Rok czwarty był stanowczo najtrudniejszym rokiem jak dla mnie. Muszę przyznać, że oprócz Newta miałam jeszcze kilku znajomych, ale trzymali się mnie tylko dlatego że moi rodzice byli, można tak powiedzieć, że w jakiś sposób sławni i wysoko postawieni w Ministerstwie Magii. Wiedziałam czemu się mnie trzymają, pomimo to ja też się ich trzymałam. Nie mogłam być samotnikiem, chociaż mówiąc szczerze bardzo tego chciałam. Jednak Newt miał tylko mnie i Lete. Doskonale wiedziałam, że dziewczyna go tylko wykorzystuje, wiele razy próbowałam mu o tym mówić ale bronił jej jak lwica młodych. Dlatego poddałam się z tym i postanowiłam nie burzyć jeszcze bardziej naszej przyjaźni. Chociaż doskonale wiedziałam, że to co było między nami dobiega końca, to pragnęłam to zatrzymać jak najdłużej. Był jedyną osobą, która dawała mi szczęście.
To wcale nie było tak, że olewał mnie dla Lety, po prostu dzielił czas na spędzanie go ze mną i z nią. Pomimo to czułam, że bardziej ciągnie go do niej. Może to dlatego, że podzielała jego zainteresowania? Oboje interesowali się magicznymi zwierzętami. Nie mogę powiedzieć, że ja byłam w tym temacie jak polonista na matematyce. O nie, wiedziałam o nich na prawdę dużo, kochałam je, w końcu wychowałam się wśród nich. Z resztą musiałam być idealna z każdego przedmiotu, dlatego też wiedziałam dużo nadprogramowych rzeczy o tych stworzeniach. Jednak nie czułam, że jest to coś co chciałam z nim dzielić. Znacznie bardziej od zwierząt kochałam muzykę. Śpiewałam od najmłodszych lat. Uwielbiam to do teraz, jednak nie mogę tego robić, zaraz dojdę dlaczego. Newt również uwielbiał słuchać jak śpiewam, czasami nawet śpiewaliśmy razem. Sądził, że nie ma do tego talentu, natomiast ja uważałam inaczej. Na prawdę ładnie śpiewał.
Pewnego dnia dostałam list od rodziców. Było to może jakoś miesiąc przed końcem czwartego roku nauki. To co w nim było napisane, po prostu załamało mnie. Przez pierwsze chwile czułam, że to jakiś żart. Jednak Adele i Michael nigdy nie żartowali. Było w nim napisane, że jak nie zerwę przyjaźni z Newtem i jak nie stanę się taka jaka miałam być od początku, to, to, to mogę się nie spodziewać, że zobaczę go na kolejnym roku, że zrobią okropne rzeczy z jego bliskimi i z nim. Że go zniszczą. Wiedziałam do czego byli zdolni, wiedziałam to doskonale. W końcu miałam już 14 lat, rozumiałam więcej. Wtedy podjęłam najtrudniejszą decyzję w moim życiu. Nadal, chociaż mam już 29 lat tak uważam. Musiałam zerwać przyjaźń z Newtem, musiałam się z nim pożegnać na zawsze. Opuścić moje jedyne szczęście.
Jednak, w końcu kiedy na prawdę kogoś kochasz, mógłbyś zrobić wszystko, aby ta osoba była szczęśliwa, nawet jeśli oznacza to powiedzieć "żegnaj".
Pamiętam jak na następny dzień po otrzymaniu listu specjalnie teleportowałam się do pałacu, by przekonać ich jakoś, aby nie kazali tego robić. Niestety, jak można się spodziewać nic to nie dało, a wręcz pogorszyło sytuację. Pamiętam jak po otrzymanej karze rozmawiałam z Borisem.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Feb 11, 2020 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

⚕/Together We're Winners\⚕ *Newt Scamander*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz