|| Rozdział 1 - Dla rodzeństwa pójdę nawet na imprezę! ||

985 88 20
                                    


Alec miał nadzieję, że Isabelle zapomni. Albo chociaż uzna, że zaciąganie go na imprezę jest bez sensu – przecież jako jego siostra, jego siostrzyczka najukochańsza, doskonale wiedziała, że na domówkach bawił się źle, i przy źle trzeba rozumieć wręcz tragicznie. Nie umiał pić, nie umiał się bawić, a przy tańczeniu przypominał bardziej kolebiący się słupek drogowy, który ktoś przez przypadek potrącił.

Niestety, Izzy nie zapomniała. Wręcz przeciwnie – polowanie rozpoczęła zaraz po dzwonku, kończącym jego ostatnią lekcję.

— Alec!

Nie dała mu żadnych szans na ucieczkę! Złapała go pod ramię, wdzięcznie dotrzymując mu kroku - w wysokich szpilkach była jego wzrostu.

Kilka dziewcząt z klasy Aleca spojrzało na nich, a on przewrócił oczami.

Izzy była do niego bardzo podobna – o tych samych, czarnych włosach, ostrym podbródku i ładnych kościach policzkowych, tylko jej oczy były inne, ciemne jak dwa węgielki – mimo to, ludzie rzadko zauważali ich pokrewieństwo. Alec podejrzewał, że to skutek... no, jego całego. Rzadko widywało się ich razem.

— Rany, już myślałam, że znowu mi uciekniesz — trajkotała zadowolona Isabelle. Srebrne bransoletki o wężowych, rubinowych oczach grzechotały na jej nadgarstkach, kiedy gestykulowała żywo. — Pamiętasz, jaki dzisiaj dzień, prawda?

— Piątek? — spytał, mając jeszcze resztki nadziei.

— Nie bądź gbur! — upomniała go Izzy i uśmiechnęła się do niego uroczo. — Jasne, że piątek! Dzień imprezy, którą mi obiecałeś.

To prawda, obiecał jej imprezę. Kilka tygodni temu, mówiąc pospieszne „dobra, dobra" i wychodząc z domu na trening łucznictwa. Śpieszył się i miał na myśli bardzo daleką, bardzo nieokreśloną i bardzo nieprawdziwą przyszłość. Isabelle wzięła to jednak bardziej na serio niż się spodziewał.

— Izzy, nie mam ochoty na żadną imprezę — mruknął zrzędliwie, otwierając drzwi wejściowe i przepuszczając siostrę przodem. Obcasy Isabelle zastukały na oblodzonych schodach, a Alec automatycznie podążył za nią, szykując się, by złapać ją, jeśli się poślizgnie. Kto normalny, na litość boską, chodził w takich butach w środku grudnia?

— Alec, obiecałeś. Raphael załatwił zaproszenia do Magnusa Bane'a.

— Do kogo? — spytał Alec roztargniony. — Nie wzięłaś żadnej innej kurtki?

Dziewczyna miała na sobie krótką kurteczkę, zdecydowanie za lekką na dwa stopnie. Może jeszcze jakoś by to przebolał, gdyby nie głęboki dekolt i jej naga szyja.

— Nie zmieniaj tematu! — fuknęła Isabelle. Skręciła w prawo za szkolną bramą w kierunku ich domu, a Alec podążył za nią, po drodze zdejmując swoją własną kurtkę i narzucając ją na tę Isabelle – był dużo szerszy w barkach, więc materiał ciężko opadł na ramiona dziewczyny. Izzy nie zwróciła na niego uwagi, ale postawiła kołnierz. Czyli jednak było jej zimno. — Do Magnusa Bane'a! Jego domówki są ponoć najlepsze na całym Brooklynie.

— Dalej to nazwisko nic mi nie mówi.

Isabelle westchnęła załamana.

— Na pewno go kojarzysz. Mega wysoki, mega przystojny i mega popularny. Nagle się pojawił i nikt nie wie, skąd przyjechał.

I wtedy Alec przypomniał sobie tego dziewiętnastolatka, którego wpierw wszyscy wytykali palcami, a później ochrzcili mianem Króla Brooklyńskich Imprez. Magnus Bane miał wschodnie rysy, prosty nos i lekko skośne oczy, zawsze podkreślone czarną kreską, a ubierał się tak, że Alec czasami zawieszał na nim oko, ale było to bardziej pełne zachwytu, chwilowe spojrzenie, niż rzeczywista atencja. Po prostu dobrze się patrzyło z daleka na jego długie nogi, szczupłe plecy i lśniące włosy, ale Alec nigdy nie był zainteresowany bliższym kontaktem. Ta myśl była wręcz śmieszna – nawet gdyby był, Magnus i tak nie zwróciłby na niego uwagi. Alec robił wszystko, by jak najdłużej pozostać niewidzialnym na szkolnym korytarzu, a Magnus błyszczał niczym miliony świateł.

Tylko jedno życzenie || MalecWhere stories live. Discover now