Lubił swoją pracę.
Lubił ją tak, jak lubi się pracę rozpoczętą po skończeniu ponad pięcioletnich studiów, na których znosi się upokorzenia i drwiny ze strony wykładowców, na których kurczowo trzyma się myśli, że jeśli przetrwa się kolejny semestr, to od droga do kariery stanie się znacznie krótsza i mniej kręta.
Jednak — jak wszystko inne, co istnieje na tym świecie — wymarzona praca miała również wiele wad. Gdyby ktoś zapytał go w ostatniej klasie liceum, jakie minusy posiada to stanowisko, miałby poważny problem ze skompletowaniem przekonującego zestawu odpowiedzi. Gdyby zadano to pytanie po studiach, zapewne z radością wymalowaną na twarzy odparłby, że wszystko jest lepsze niż nauka w szkole wyższej.
Mimo to, czas płynął, a Daniel przekonywał się, że rzeczywistość nie jest tak kolorowa, jak z początku mu się wydawało i w niektóre dni powrót na uczelnie stawał się dość optymistycznym, wręcz upragnionym scenariuszem.
Czuł ścisk w gardle za każdym razem, kiedy widział tę samą kobietę — panią Burzyńską, jak wyczytał z recept — przychodzącą do apteki i wykupującą różnego rodzaju maści i tabletki przeciwbólowe. Nie mógł odwrócić wzroku od okularów przeciwsłonecznych spoczywających na nosie pomimo ujemnych temperatur i pochmurnego nieba, od wolno poruszających się mięśni, jakby każdy ich ruch sprawiał ból. Ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy posyłał współczujące spojrzenia w jej stronę, niepostrzeżenie dorzucając do reklamówki skuteczniejsze, lecz droższe specyfiki, które okazałyby się pomocniejsze w jej sytuacji. Wiedział, że kobieta nie była głupia, dlatego nie był specjalnie zaskoczony kiedy przyszedł do pracy na popołudniową zmianę a jego zmienniczka, Łucja, oznajmiła mu, że jeden z klientów zostawił dla niego ciasto w ramach podziękowania. Jasne, było mu miło, jednak ziarnko niepokoju zasiane w jego sercu ani nie chwilę nie przestawało kiełkować.
Coś gniotło go w środku, kiedy obserwował dziesiątki kobiet i mężczyzn wykupujących silne leki nasenne — o umiarkowanej sile, a także te przepisywane na receptę przez lekarzy. Strach i żal rósł, kiedy zdawał sobie sprawę, że część z nich z każdą kolejną wizytą prosiło o silniejsze preparaty, niezależnie od ich ceny. Naprawdę, chciał coś z tym zrobić, jednak nie mógł podważać recept, kiedy ewidentnie nie były fałszywe. Dlatego jedynie obserwował jak ludzie popadają w uzależnienie na jego oczach, nie mogąc ukryć rozczarowania samym sobą — przecież mógł porozmawiać, polecić jakiegoś terapeutę; zrobić cokolwiek, byle pomóc. Finalnie pozostawał jednak bierny, pod koniec zmiany nie mając siły na obmyślanie strategii działania.
Zdarzały się też przypadki, kiedy ludzie przynosili ze sobą recepty od lekarzy psychiatrii z zaleceniem do stosowania różnych leków przeciwlękowych czy antydepresantów. W takie dni musiał mocno zaciskać usta, żeby nie wybuchnąć płaczem na oczach wszystkich tych ludzi. Czasem, pod koniec zmiany, zdarzało mu się popłakiwać na zapleczu, czy w drodze do mieszkania na Mokotowie. Przerażała go psychiczna kondycja społeczeństwa w jakim żył, jednak spora część obywateli nadal była święcie przekonana, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
W końcu o problemach nie mówi się głośno, szczególnie tych, które ktoś mógłby uznać za patologie.
I w takie wieczory jak ten, kiedy wpatrywał się tępo w ścianę, podsumowując ile osób z pustymi jak studnia oczami przyszło mu już obsłużyć, dochodził do prostego wniosku.
Nie lubił swojej pracy.
13.12.2019
CZYTASZ
strawberries and cigarettes || śmietnik artystyczny
Short Story❝cause strawberries and ciggaretes always taste like you❞ Czyli one shoty, miniaturki, drabble, fragmenty książek, których nigdy nie napiszę, a okazjonalnie może i wiersze. Śmietnik artystyczny.