New York, Queens, Biuro Amerykańskiego Stowarzyszenia Solidarnościowego ( A.S.S). 9:20
Jonathan~
Na początek, walne wam krótką pogadanke o beznadziejności tego dupka poniedziałku, żebyście poczuli się bardziej jak w tego typu opowiadaniu, gdyż bardzo próbuje sprawiać pozory profesjonalisty. Przejdźmy do meritum.
Zatem poniedziałek. Na ogół gdy chodzisz do pracy, każdy dzień w tygodniu jest bajecznie beznadziejny, każdego nienawidzisz tak samo bardzo jak tego, że nie zrobiłeś prania na czas i nie wyschneły ci skarpety, albo zapomniałeś kupić sera do tostów. Ale poniedziałek... ten jeden zasrany chujek czekający za rogiem weekendu żeby dać ci z liścia codzienności, rzucając konfetti i krzycząc "No i co myślałeś że sobie odpoczniesz?!". Okropny, początek tortur, wbijającu ci szpony w serce z uśmiechem na ustach. Najgorszy.
Podobnie jak niektórzy ludzie. Odskakując trochę w bok od tematu, Poniedziałek powinien zostać oficjalnie uznany za imię. I wieku kolegów z naszego biura powinno właśnie takie imię nosić.
Wyżaliłem się, teraz czas na dalszą część. Tak, był poniedziałek, a ja musiałem iść siedzieć na dupie w naszym biurze. Wszedłem do budynku, Storm podlewała akurat sztuczne kwiaty, żeby stwarzać pozory dobrej pani domu, czy coś w tym stylu. Przemknąłem za jej plecami jak wojownik ninja, brakowało mi jedynie nunczaku i aktywności fizycznej, bo w rzeczywistości było mi bliżej do wieloryba.
Prawie wczołgałem się do windy, na szczęście niezauważony. Odetchnąłem więc z ulgą wcisnąłem guziczek i... nic.
Aż mnie krew zalała. Zagotowałem się od środka jak woda na kawę w naszym służbowym czajniczku, tupnąłem nogą ze względu na mojego mentalnego pięciolatka i wyszedłem z windy bardzo wpieniony kopiąc w stojący obok kosz na śmieci. Niechcący jednak wystraszyłem Storm, która z piskiem wylała wodę z konewki na swoją bluzkę.
I tak, zaczęła się wtedy, na środku korytarza wielce przebierać, bo jeszcze by się nie daj Boże roztopiła od tej wody.
Zignorowałem ją, prychając pod nosem, bo byłem zły, a ona była w moim polu rażenia. Szybko odmaszerowałem do odpowiednich drzwi, słysząc jak wzdycha smutna, że nie zwracam uwagi na jej niepozorny striptiz. Sorry not sorry Stormie.
Wszedłem na górę po nieuzywanych od stu lat schodach. Bałem się, że po drodze otworze niechcący jakiś tajny grobowiec mummii i wylezą na mnie karaluchy, albo węże. Tylko tego wtedy brakowało. Pachniało tam tak źle, że aż zacząłem się zastanawiać czy nie leży tam żaden trup, bo ten budynek był pełen sekretów. Kiedys opowiem wam co znaleźliśmy z Alexem w kantorku na miotły...
Pomęczyłem się parę stopni i wreszcie byłam na miejscu. Całe szczęście nikt nie zwrócił uwagi na moją wkurwiona aurę, panował rozgardiasz, wszędzie latały samoloty z kartek, konfetti leżało na podłodze, a gdzieś w tle ktoś puścił One direction. Zaczynało tu wyglądać jak w pokoju mojej siostry gdzieś na przełomie 2010 i 12 i trochę mnie to przerazilo. Odnalazłem wreszcie jednego z moich przyjaciół przy zalewie z talerzykiem w dłoni. Cole stał sobie spokojnie, prawdopodobnie zajadając ciasto, a ja dalej do jasnej cholery nie wiedziałem co za maniana się tu odpierdala i czemu nikt mnie nie powiadomił.
- Stary, co tu się dzieje?- zapytałem, wyjątkowo wpienionym tonem, marszcząc brwi. Cole uśmiechnął się z ustami pełnymi tortu i wskazał widelczykiem na stanowisko jednego z pracowników.
Tym pracownikiem, była Miranda, za którą średnio przepadałem bo gadała przez telefon ze swoimi przyjaciołeczkami 24 na dobę i to samo w sobie było by okej, bo nas i tak nikt nie kontrolował, a nawet jeśli ona miała by przechlapane, ale robiła to tak bardzo głośno, że każdy wiedział kto i z kim wczoraj spał, kogo chłopak zdradził, kiedy i gdzie wybuchła drama wszechświata i inne pierdoły. Dziś jej stanowisko było ozdobione balonami, a sama Miranda miała na głowie czapkę urodzinową.
CZYTASZ
wyciągnicie kija z dupy, rozkręcamy imprezę
Humorgdy pracownikom biura w Nowym Jorku zaczyna się nudzić