Rozdział 4

948 44 5
                                    

- Tak jest mi przykro, cholernie. I przepraszam. I powtarzam ci to w kółko, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Ile razy mam to jeszcze powtórzyć? To wciąż za mało dla ciebie? Przepraszam! Przepraszam. Przepraszam... - krzyczałam, jednak później ściszyłam ton, świadoma, że każdy za cienkim materiałem namiotowych ścian może nas usłyszeć. – Mogłam przyjść, wiem o tym, i żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale to nie zmieniłoby niczego. Bo jesteśmy tutaj i musimy walczyć o przetrwanie. Rozejrzyj się. Spójrz tam. – Wskazałam ręką na lekko widoczny las zza pół uchylnych połów namiotu.– Kto wie co się tam kryje? Jakie potwory i zwierzęta, które rozszarpią nas w ciągu nocy, jeśli nie postawimy jakiegoś płotu? Barykady? I kto to zrobi, gdy my będziemy się tak zachowywać? Nie mam czasu na durne kłótnie i wyciąganie brudów. Popełniłam błąd, ale teraz mam ważniejsze rzeczy na głowie.

- Rozumiem – powiedziała, jednak nie zdawał się rozumieć wartości moich słów. Spojrzałam na jego twarz. Nie umiałam z niej nic wyczytać i nie miałam zielonego pojęcia o czym chłopak mógł w tym momencie myśleć. Bo John taki był. Zamknięty w sobie, trudny do odczytania. John miał wiele twarzy. Imion też. Dla każdego był kimś innym – kłamcą, złodziejem. Dla mnie był Johnem, moim przyjacielem. Jednak teraz musiałam powiedzieć nie i stawić na jedną kartę. Czy ją weźmie, czy nie, jego sprawa. Jednak nie mam zamiaru przez niego – nas – zginąć setce nastolatków.

- John. – Chwyciłam go za ramię, gdy ten założył kurtkę, którą wcześniej rzucił na stół i kierował się do wyjścia. – Byłeś i będziesz dla mnie najważniejszy. Ale musisz zrozumieć, że nie mogę tego wszystkiego wziąć na siebie. I musze wybrać: życie, czy ty? I wybieram życie. Nas obydwóch. Ale osobno, jeśli będzie trzeba. Mam na karku życie setki ludzi i muszę coś zrobić, a nie walczyć i przepraszać.

- Oni słuchają Bellamy'ego. Nikt nie prosi o twój „ratunek". Po prostu szukasz jakiś wymówek, kłamiąc, jak bardzo ci zależy – zauważył.

- Czujesz to? – spytałam, nie podnosząc wzroku.

- Co? – spytał cicho.

- Nie jesteś głodny? – Wzruszył ramionami, więc kontynuowałam swoją myśl. – Czy Bell zadbał o to byśmy mieli coś dzisiaj do zjedzenia? Nie. Clarke to zrobiła. Żyjcie pod jego przywództwem, jasne! Żyjcie na tym żarciu z puszek, które skończą się za parę, może paręnaście dni. Poza tym strasznie śmierdzą padliną, zauważyłeś?

- Bell? Już przeszliście na „Bell" i „Nadziejka"? – spytał zgryźliwie, kręcąc z niedowierzaniem głową.

- Słucham? – Nie rozumiałam, do czego pieje.

Prychnął głośno i znów pokręcił głową, przez jego brązowe oczy opadły mu na twarz. Rzucił mi spojrzenie, przez które wstrząsnął mną dreszcz.

- Zostaw ją, spójrz na jej nogę. – Zacytował słowa czarnowłosego z sytuacji, która wydarzyła się około dwóch godzin temu. Moja szczęka wciąż była opuchnięta, ale krew została już zmyta. Na wardze zaczął robić się strup. – Bell o tym nie pomyślał. – Zmarszczyłam brwi. – Żałosne. Szybko sobie kogoś znalazłaś. – Momentalnie zakaszlałam, krztusząc się powietrzem. – Zawsze taka byłaś. Gdy coś się psuło, wyrzucałaś to na śmietnik. Teraz też tak zrobiłaś. Ze mną.

- Nie masz pojęcia o czym mówisz – powiedziałam cicho. – Wiesz co? Też zawsze taki byłeś. Mówiłeś o rzeczach, o których nie miałeś najmniejszego pojęcia, udając, że wiesz wszystko. Twoje spekulacje są błędne, ale ty nawet nie dasz mi dojść do słowa. Ż-a-ł-o-s-n-e. – Przytoczyłam jego własne słowa. – O co ci w ogóle chodzi? Jesteś zazdrosny?

- Nie. – Zaśmiał się. – Po prostu zastanawiam się, co jeszcze spróbujesz mi wmówić. – Zerwał się z miejsca i szybkim krokiem, niemalże biegiem, opuścił namiot.

Nadzieja|| Bellamy BlakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz