Rozdział 5

873 39 5
                                    

— No chyba cię pojebało — powiedziałam od razu, po pojawieniu się wysokiego chłopaka. Złożyłam ręce na piersi i rzuciłam mu spojrzenie spod zmarszczonych brwi, chcąc wyglądać groźnie, jednak nie wyszło mi to, przez grymas bólu spowodowany stanem mojej nogi. — Niby czemu? Ktoś musi tu zostać i pilnować tych małolatów.

— Przypominam ci, że jesteś starsza tylko o cztery lata — zauważył słusznie Finn, jednak zignorowałam jego słowa machnięciem ręki, czekając na odpowiedź ciemnowłosego, który stał parę metrów dalej. Nasze spojrzenia nacierały na siebie. Czekałam aż odwróci wzrok, bo ja nie miałam zamiaru zrobić tego jako pierwsza.

— Masz rację — powiedział spokojnie i zaczął iść w moją stronę wolnymi krokiem, co miało mnie prawdopodobnie wystraszyć, jednak ja tylko się wyprostowałam i jeszcze bardziej zmrużyłam oczy. — Dlatego ty tutaj zostaniesz. Spójrz na siebie. Na twoją nogę — zakpił.

Zmarszczyłam brwi i potarłam czoło w geście zdenerwowania. Miał rację. Miał cholerną rację, której nie chciałam przyznać. Tylko bym ich spowalniała. Musieliśmy się pośpieszyć. Nie wiedzieliśmy kim byli owi porywacze i co mieli zamiar zrobić Jasperowi. Widziałam przerażenie w oczach Montiego i czułam je w sercu. Pomimo krótkiej znajomości od razu wyczułam silną więź między nimi.

Westchnęłam głośno, co usłyszeli wszyscy, bo zapadła cisza jak makiem zasiał. Pocierałam skronie w zdenerwowaniu, próbując jak najszybciej wymyślić jakiś plan działania. Musieliśmy być  s z y b c y. Szybsi od nich.

— Dobrze — powiedziałam z rezygnacją. Nie mieliśmy czasu na kłótnie. Teraz na szali było życie jednego z nas. — Dobrze..
dobrze. — Próbowałam uspokoić głos. — Bell, Clarke, Octavia... Nie, nie, nie. — O boże, na szali jest życie jednego z NAS, a na jego miejscu mogłabym być ja. - Finn, Clarke... — Moja panika zaczęła udzielać się tłumowi nastolatków. Musiałam się uspokoić. Wszczynałam panikę. — Przepraszam. — Pokręciłam głową z rezygnacją.

Odeszłam dalej, aby złapać trochę świeżego powietrza, które pachniało żywicą. Poczułam stróżkę potu, spływającą po plecach. W mojej głowie wciąż ziała pustka. Coraz częściej ogarniały mnie takie momenty.

Z oddali słyszałam hałasy, wzburzone i przerażone krzyki, jednak Bellamy'emu udało się zapanować nad tłumem, za co w głębi duszy, mocno mu podziękowałam. Słyszałam także urywki jego rozkazów, których nastolatkowie słuchali - jakby był ich bogiem. Poczułam się zbędna.

***

— Ty chyba sobie jaja robisz — powiedziałam ze złością, gdy żołądź, którym rzuciłam w pobliskie drzewo znów przeleciał obok, a kasztan dziewczyny, siedzącej niedaleko, która grała ze mną, trafił idealnie w wyskrobaną tarczę.

Jeknęłam zażenowana i usiadłam na ziemii, znudzona grą. Rozejrzałam się spokojnie, jednak budowa barykad przebiegała sprawnie. Chciałam pomóc nastolatkom, ale Bellamy kazał mi siedzieć, uważać na nogę i nadzorować budowę. A że znudziło mnie siedzenie na tyłku, a Octavia również była w obozie, zaczęłyśmy grać w jakąś głupawą, jeszcze nudniejszą niż rzeczywistość, grę.

Rzuciłam spojrzenie na błękitne niebo, na którym nie widniała ani jedna chmura. Miało piękny, jasny kolor, który tak naprawdę widziałam pierwszy raz w życiu. Nie przypominał niebiesko-przeźroczystych wód ani kolorów, które widziałam z okna na Arce. Zamyśliłam się. Drużyna składająca się z Bellamy'ego, blondyneczki, Jahy Juniora, Finna ( jak mogłoby go zabraknąć, skoro przyczepił się do Clarke jak rzep już pierwszego dnia) i, o dziwo, John'a wyruszyła już dawno. Chwilę kłóciłam się z Bellem o jej skład. W końcu miał ranę postrzałową, a z tego co wiedziałam nie był żadnym nadczłowiekiem, żeby tak szybko się zagoiła. Byłam zła, bo wyruszyli niezwłocznie, a ja nie zdążyłam zmienić mu opatrunku. Chłopak był zbyt lekkomyślny, jak na sytuację, w której się znajdowaliśmy.

Nadzieja|| Bellamy BlakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz