Rozdział 7

662 35 3
                                    

Serce zabiło mi szybciej, gdy zobaczyłam Jaspera, jednak powstrzymałam się przed wyjściem i zostałam z nim, aż do momentu, w którym zasnął. Posmarowałam maścią jego zszytą przez Clarke ranę, jednak wiedziałam, że to ona nie sprawi, że jego ból zniknie. Potem śpiewałam mu kołysanki, które pamiętałam z swojego dzieciństwa. Lubiłam ich troskliwe wersy i historię, kryjącą się za nimi, chociaż część słów zatarła się już, a mój dwudziestoparo-letni mózg nie był w stanie ich spamiętać.

Mimo że nie miałam anielskiego głosu, lubiłam śpiewać. Kiedyś, gdy miałam jeszcze marzenia, chciałam zostać piosenkarką. Nikt nie wybił mi z tego głowy, a jako dziecko nie byłam świadoma, że to nigdy nie będzie możliwe. Cóż.

Jęki Jaspera trochę ucichły po tym jak sen wziął go w swoje lodowate objęcia. Ucieszyło to i mnie i, zapewne, resztę obozowiczów.

Opuściłam pokój w akompaniamencie trzasku drzwi, chociaż z całej siły próbowałam się powstrzymać przed zrobieniem tego. Nigdy bym nie pomyślała, że widok śpiącego, z grymasem bólu i zaschniętymi łzami na całej twarzy, chłopaka wzbudzi we mnie tak skrajne emocje.

Coś ciążyło mi na sercu i mimo chwilowej ulgi, którą odczułam ( w końcu Jas żył, a bez jego żartów to nie byłby już ten sam obóz) uczucie nie znikło. Klatka kuła mnie dziwnie - dobrze znałam ten ból. Szarpiący, bardzo bolesny - było nim poczucie winy, które przybierało aż nazbyt cielesną formę. Przeklęłam głośno ślinę, próbując pozbyć się stojącej w gardle guli.

Dość. Koniec z obwinianiem się.

Opuściłam strefę lądownika, dając ponieść się moim nogom. Przy niedalekich drzewach zauważyłam odchodzącego Bellamy'ego z grupą chłopaków ( w tym Atoma do którego uśmiechnęłam się serdecznie, jednak ten jakby nie zauważył) i Murphy'ego podnoszącego z ziemii domowej roboty toporek.

—Hej!— Zdenerwowałam się. Obróciłam ciemnowłosego chłopaka w moją stronę i pociągnęłam za koszulkę, aby spojrzał mi w oczy. — Nie przyszedłeś ani razu, aby zmienić opatrunek. - Wskazałam palcem na jego brzuch.

— Aż tak chcesz, żebym się przed tobą rozebrał? — Uniósł pretensjonalnie brwi, na co prychnęłam.

Pstryknęłam palcami w miejsce niedaleko rany postrzałowej , tak aby zabolało, ale nie wyrządziło mu żadnej krzywdy.

— Nie tym razem, ale próbuj dalej. Chłopak, idźcie sami, Bellamy musi odbyć obowiązkową wizytę lekarską. — Pomachałam im, jednak oni odmaszerowali dopiero, gdy chłopak, zmuszony, kwinął im głową. — Chodź za mną.

W tym samym momencie Murphy wykonał kolejny rzut w kierunku drzewa, jednak toporek upadł z łoskotem na ziemię. Moim zdaniem, wykonywał zbyt zamaszyste ruchy zamasiat spokojnie operować łokciem.

— Słabo ci idzie — zaśmiałam się, podnosząc narzędzie i podając rękojeścią w stronę chłopaka, jednak nim go odebrał znów upadł na ziemię. — Ugh — syknęłam, przyglądając się czerwonej kresce, z której powoli broczyła się krew. — Niezdara ze mnie... — Wytarłam krew w spodnie khaki, które i tak czekało pranie.

— Pokaż to. — Murphy szarpnął moją ręką, przez co rozprostowałam palce. Obejrzał dokładnie rękę, a ja nie protestowałam, chociaż było to dla mnie bardzo niekomfortowe. Umiałam sama o siebie zadbać, poza tym draśnięcie było minimalne, a krew już zaczynała zasychać. Gładził kciukiem moją bladą skórę w geście troski. 

— Nic mi nie jest, Murph. — Uspokoiłam go.

Nagle usłyszałam ostry świst i poczułam powiew powietrza spowodowany szybkim, precyzyjnym rzutem niezidentyfikowanym przedmiotem. Narzędzie wbiło się w szorstką korę drzewa, tak głęboko, że obawiałam się, czy uda go się jeszcze wyciągnąć.

— Stary drasnąłeś mnie! — Murphy potarł ucho, które na szczęście było tylko lekko skaleczone. Kępka złotych włosów chwilę unosiła się w powietrzu, a potem opadła. na co zamrugałam parokrotnie.

— Oszalałeś?! — Obruszyłam się.

— Idziemy, pani doktor? — spytał bez wyrazu, łypiąc na nastolatka obok mnie spode łba.

Dla pewności przyjrzałam się uchu chłopaka, z którym relacja robiła się coraz bardziej skomplikowana. W końcu obydwoje mieliśmy charaktery niedożycia. Zawsze tak było. Zawsze gdzieś był ten jad. Nie przeprosiliśmy się nawzajem — nie było to w jego stylu, a ja nie czułam potrzeby, bo wystarczająco dużo razy wypowiedziałam te słowa w jego kierunku.

Bellamy również zachowywał się dziwnie. Ciągle rzucał dwuznacznymi tekstami, jednak według ogółu byliśmy skłóceni. Generalnie, plotki rozprzestrzeniały się szybciej niż grypa. Z powodu przyjaźni z paroma głównymi ogniwami obozu ( Octavią, Murphym, Clarke) docierały do mnie jeszcze szybciej. Najbardziej rozbawiła mnie ta, w której ktoś powiedział, że w przeszłości byliśmy kochankami, jednak z powodu moich popularnych rodziców musieliśmy się rozstać. Teraz walczyliśmy o terytorium. Ktoś czytał zdecydowanie zbyt wiele książek na Arce.

***

Usłyszałam przeraźliwy krzyk, przez który zjerzyły mi się włoski na karku. Odruchowo chwyciłam się ramienia idącego obok chłopaka. Odchrzkanęłam nerwowo i odsunęłam się na dobry metr.

— Też to słyszałeś, tak? — spytałam nerwowo.

Pokiwał w skupieniu głową. Nawet nie zauważyłam kiedy nasze kroki zwróciły się w stronę owego dźwiękiem. Krzewy na naszej drodze stawały się coraz gęstsze, jednak parliśmy prosto przed siebie. Mimo chwilowego przerażenia, potem dotarło do mnie, że to mógłbyć ktoś z naszych i prawdopodobnie tak właśnie było. Nie zareagowałam nawet, gdy gałązka odepchnięta przez Bellamy'ego uderzyła mnie prosto w twarz - poprostu brnęłam przez leśną drogę. Prosto i do celu.

Wybiegliśmy na polanę. Dużo drzew, kwiatów, trawy - jak każda w promieniu pięciu kilometrów. Były nie kompas. Gdyby nie kompas gubiłabym się za każdym razem, gdy chodziłam na patrol ( głównodowodzący, pan Bellamy Blake, ciągle nie dopuszczał mnie do "władzy", ale nie mogłam siedzieć w miejscu - chodziłam tam w tajemnicy).

Młoda dziewczyna siedziała na jej środku, chowając twarz w dłoniach. Kucała w wysokiej trawie, nie chcąc, aby ktoś ją znalazł. Łkała, a jej ramiona drżały bardzo mocno.

- Hej, hej! - Podbiegłam do niej prędko. - Co się stało?

Nie odpowiadała. Zachowywała się jakby była w transie. Tylko nierówny oddech  uświadamiał mnie, że dziewczynka żyje.  Ponowiłam pytania:

- Jak się nazywasz? Co się dzieje? - Potrząsnęłam nią mocno, na co Bellamy zareagował dość gwałtownie. Prawie odepchnął mnie od dziecka, a sam przykucnął przy niej.

- Charlotte... - zaczął spokojnie. - Coś cię boli? 

- On... On mnie goni. Ciągle jest... jest tuż za mną. Widzę go wszędzie. On jest wszędzie!

- Jaki on? Kim jest on?! - Bell uciszył mnie gestem ręki, na co przystałam. Widocznie nie miałam ręki do dzieci. Tylko wzbudzałam w niej strach. W międzyczasie zrobiłam obchód po łące, a skrawki ich rozmowy, wciąż do mnie docierały.

- Nic się nie dzieje, to był tylko sen. Jesteś tu bezpieczna. 

 Po tych słowach przytulił dziewczynkę mocno do swojej piersi. Chłopak zdecydowanie nie wydawał się typem osoby, która zrobiłaby coś takiego.  Był gruboskórym dupkiem - czasem robił intrygujące rzeczy, jednak wciąż: nigdy nie przeprosił i mimo chwilowego pokoju jaki udało nam się osiągnąć, wciąż miałam mu to za złe. A jednak, przytulił ją jak własne dziecko. Jakby była jego rodziną. 

Przez chwilę pozazdrościłam Octavi brata.

Nie miałam pojęcia na jakich temat toczyła się ich rozmowa. Mimo że ich słyszałam, czułam się jakby ona nie była przeznaczona dla mnie. On? Sen? Tak bardzo wystraszyła się snu? Przysiadłam na pobliskiej trawie i wpatrzyłam w błękitne niebo, na które pełzły deszczowe chmury.

Też czasem miewałam takie sny...

***

Heya, what do ya think? Piszcie <3

Nadzieja|| Bellamy BlakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz