Rozdział 3

992 50 5
                                    

Kaszlałam.

Długo.

Woda opuściła moje płuca, jednak ja wciąż czułam, jakbym miała ją w sobie. Powoli łapałam oddechy, rozkoszując się powietrzem. Bicie mojego serca powoli zwalniało, co niezmiernie mnie cieszyło.

Nie płakałam, mimo że łzy cisnęły mi się do oczów, bo, nie oszukujmy się, to było przerażające.

Moje modlitwy zostały wysłuchane.

W końcu odwróciłam się na drugi bok, chcąc spojrzeć na mojego wybawcę. Z mojej pozycji widziałam tylko jego nogi, jednak to wystarczyło. Tylko jedna osoba nosiła tutaj spodnie od munduru.

Gdyby był to ktoś inny, prawdopodobnie już wisiałabym na jego szyi, dziękując, ale to był tylko Bellamy Blake. Wbijał swoje spojrzenie w jakiś punkt, a na jego młodej twarzy widziałam mały uśmiech. Byłam mu wdzięczna, jednak nie chciałam mu tego okazywać. Jednak chłopak mógł być z siebie dumnym.

Minęło paręnaście godzin od przylotu na Ziemię( może parędziesiąt, i tak większość przespałam), a już zdążyłam poznać, jak kruche potrafi być życie. Nie żebym na Arce tego nie zrobiła. W końcu przez ręce mojej matki przewijały się setki ludzi, których operowała. Widziałam ich cierpienie, bo kazano mi patrzeć, abym "nauczyła się fachu". Jednak pierwszy raz ja miałam okazję cierpieć i walczyć o życie. Powiedzieć, że było to przerażającym, nie wyraziłoby tego co czułam. Może czułam też ulgę...? Nie miałam zielonego pojęcia, czym było stworzenie, które mnie zaatakowało, ale wiedziałam, że nigdy o czymś takim nie czytałam. Podejrzewałam, że jego wielkość była spowodowana jakąś mutacją, ale nie miałam siły, aby wtedy o tym myśleć, a potem po prostu zapomniałam o tym - zdarzyło się zbyt wiele rzeczy, abym myślała o jakiejś przerośniętej mambie czarnej*. 

— Dzięki — mruknęłam cicho, czując jak moje gardło drży przy mówieniu tych słów. Cholernie bolało mnie całe ciało i twarz. I wszystko. Miałam wrażenie, jakbym zaraz miała zacząć kaszleć krwią. Lub wodą. Jeden pies, cholernie bolało.

Usiadł obok mnie, z cichym stęknieciem. Musiał wciąż odczuwać ranę postrzałową i współczułam mu tego. Mogłam się tylko domyślać, jak bardzo go to bolało.

— Jesteśmy kwita. Wiesz, życie za życie — powiedział i w zamyśleniu spojrzał na broń, którą trzymał w ręku. — Zużyłaś jedną kulę.

Nie miałam pojęcia do czego zmierza, jednak wolałam pozostać w ciszy i po prostu oddychać. Spokojnie. Rozkoszować się tlenem, z obawą, że zaraz może znów mi go zabraknąć. 

Ciemnowłosy skierował broń w moja stronę, na co wzdrygnęłam się lekko, a potem w niebo. Następnie w kierunku drzew. Potem oddał strzał.  Nie trafił w nic. Pocisk drasnął drzewo oddalone o parę metrów. Uniosłam brwi w geście zdziwienia.

— Więc teraz jesteśmy serio kwita.

— Pistolet będzie jakąś jebaną kartą przetargową od teraz? — zaśmiałam się. — Zmarnowałeś nabój. Nie wiesz kiedy nam się przyda.

— A może się nie przyda. — Wzruszył ramionami po czym dźwignął się z ziemi i otrzepał spodnie, ale na nic się to zdało, bo ziemia przykleiła się do jego mokrych spodni.

Spojrzałam w kierunku wody, która wyglądała tak jak wcześniej. Tafla była nienaruszona, a słońce mieniło się w niej. Jednak ja nie miałam zamiaru do niej już nigdy w życiu wchodzić. Wolałam myć się przy wiadrze. 

— Idziemy? — spytał i wyciągnął w moją stronę rękę.

Wstałam, podpierając się na rękach. Spojrzałam sceptycznie na jego dłoń, ale posłałam mu uśmiech, żeby nie czuł się dziwnie. Odczuwałam lekkie zawroty głowy, ale nic więcej, z czego niezmiernie się cieszyłam. Noga, w którą chwilę wcześniej wbijały się szczęki potwora została owinięta bandażem. Ubrałam się w moje ubrania, leżące na kupce na trawie. Szliśmy powoli zważywszy na mój stan, ale nie rozglądaliśmy się już po lesie, nie napawaliśmy widokami ani nie zrywałam już kwiatów; po prostu szliśmy. W pewnym momencie chłopak zirytowany moim ślamazarstwem chwycił mnie i pomógł iść.

Nadzieja|| Bellamy BlakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz