Rozdział 5

984 50 57
                                    


Rozdział V

- A może poszlibyśmy na spacer w taki ładny dzień jak dziś?

Dobra, myślcie sobie co chcecie, ale po prostu spanikowałam. Przysunął się do mnie tak blisko, że próbując się odsunąć prawie sobie złamałam kręgosłup.

Na szczęście, Acza nie musiałam długo namawiać, bo jakkolwiek był zdziwiony, to od razu zaczął mi nadskakiwać, podał mi ramię – jednym słowem zachowywał się jak skończony dżentelmen.

Uprzedzenia sprawiają, że oceniasz człowieka na podstawie plotek, cudzych ocen albo tego czy jest towarzyski. Lub – jak w moim przypadku – przez czerwoną koszulę.

Acz prowadził mnie po obcych chodnikach obcego miasta, błyszcząc pąsowym torsem, zapewne niesłychanie dumny z siebie, z tego że oto idzie z młodą damą zainteresowaną nim! Właśnie nim!

Tymczasem wewnątrz mnie rozgrywała się ciężka walka. Ścierały się różne stronnictwa, czyniąc zniszczenie, wyrywając zastałe kamienie przekonań, wbijając kliny w pęknięcia muru.

Tak, wahałam się. Bo żywy Acz idący obok mnie, nie przypominał tego z powieści.

Był... w sumie... całkiem... miły.

Może Molnar się mylił? W końcu nigdy nie wspominał, że chłopak był gnojkiem, a tylko przywódcą wrogiej drużyny. To ja sama doszłam do tych wniosków. Ale teraz... miałam ogromną nadzieję, że Feri nie jest wcale  taki zły.

Że jest zwyczajnym, może i niezbyt zamożnym chłopcem bez szczególnego wykształcenia, ale umie pracować, szanuje innych ludzi i chce żyć: pięknie, uczciwie, sprawiedliwie.

Poszturchiwana przez głośny, różnorodny tłum odkrywałam starą prawdę. Dobro jest w każdym człowieku, trzeba je jedynie odnaleźć.

Nie byłabym jednak sobą, gdybym się nie zastanowiła głębiej. Owszem, łatwo wierzyć w czyjąś dobroć, w dobroć kogoś o kim zawsze myślało się źle.

Tylko, że już raz się przejechałam darząc kogoś zbyt dużym zaufaniem. A sprawdzić przecież nigdy nie zaszkodzi, prawda?

Właśnie skręciliśmy w węższą uliczkę, cichszą od poprzednich. I pewnie przez tą ciszę bez gwarów rozmów innych przechodniów, stukot kopyt i nawoływań woźniców dotarły do mnie słowa Feriego, który najwyraźniej przez cały czas naszego nieszczęsnego spaceru coś do mnie mówił. Nie wiem dokładnie co, bo go nie słuchałam, nie było to raczej nic ważnego skoro nie zwrócił uwagi na moje roztargnienie.

- A tak właściwie to co pan robił na ulicy Marii? Przecież tam jest miejsce zabaw tej drugiej grupy, prawda?

On jakby tylko na to czekał. Przystanął, puścił moje ramię (nareszcie!) i wyciągnął z kieszeni jakąś przybrudzoną szmatkę. Odwinął materiał, a ja patrzyłam na niego przez chwilę bezrozumnie, chociaż podświadomie czułam, że z czymś powinny mi się kojarzyć te kolory – czerwony i zielony.

A gdy już zrozumiałam, to poczułam jak braknie mi tchu.

No bez jaj!

A on ten...ten... patałach cały uśmiechnięty czekał co powiem. Miałam go pochwalić?

Goń się, Acz.

- Co to jest?

- Zanim panią spotkałem - tutaj spojrzał na mnie z idiotycznym wyrazem twarzy - poszedłem na plac i im zabrałem. Niezłe, co?

Zamrugałam zdekoncentrowana. Nie sądziłam, że Acz jest AŻ TAK głupi.

- Tak, rozumiem - powiedziałam powoli jak do przedszkolaka - chodziło mi o to, dlaczego zabrał im pan flagę?

Pomocy, utknęłam w książce! (Chłopcy z Placu Broni)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz