10/03/20

197 18 0
                                    

Poszłam do biblioteki na pokaz starych druków. W ramach zajęć z historii książki. Choć Jagiellonka, mimo upływu pięciu miesięcy, wciąż wywoływała we mnie fale lęków, postanowiłam potraktować wizytę w bibliotece jako nagrodę - rekompensatę za dobre chęci i zapał, którego wciąż nie nauczyłam się przekłuwać w działanie.

Sala na trzecim piętrze, miły, około czterdziestoletni mężczyzna w grafitowym garniturze, z poczciwym, nieczęsto spotykanym wśród pracowników naukowych, uśmiechem, słońce pieszczące stare okiennice, duszność, zawroty głowy. Ktoś poprosił o uchylenie okna. Drobinki kurzu krążące w powietrzu, książki o oprawach w kolorze starego wina, suchość w gardle. Profesor mówi, że to nic takiego przeglądać stare wydania bez rękawiczek.

Wciąż się uśmiecha. Pokazuje nam wydanie Statutów Jana Łaskiego, w którym po raz pierwszy pojawiła się wydrukowana Bogurodzica. Przypominam sobie, że słyszałam już to w liceum - przypominam sobie tamtą klasę, miejsce, porę roku. Trochę smutku i zadumy. Przez moment czuję się jak w domu - jestem we właściwym miejscu, jestem właściwą osobą, która powinna oglądać starodruki z tekstami, które zaważyły o dalszych losach polskiej kultury. Robię to, do czego zostałam zaprogramowana. Myślę o welinowych kartach, o skórze nienarodzonego zwierzęcia, które posłużyło za narzędzie zapisu złotych myśli wyższego w hierarchii gatunku. Iluminacje i miniatury w kodeksie są wyjątkowo piękne, mimo iż liczą sobie ponad pięćset lat. Żadna z moich niebieskich kredek nie jest tak intensywna, jak niebo nad tamtym ukrzyżowanym Jezusem.

Pamiętam długą podróż tramwajem linii 8, miękkość poduszki pod moimi plecami i zimną kawę z widokiem na Krowodrzą Górkę z dziewiątego piętra.

Zajęcia skrócone. Słońce dalej dusi, grzeje i wysusza. Ludzi jakoś mniej i więcej. Wszyscy bardziej nerwowi. Dlaczego zajęcia skrócone? Mamy taką piękną pogodę, chodźmy nad Wisłę. Idziemy nad Wisłę. Siadamy na schodkach, tam gdzie siedziałam w noc swoich dziewiętnastych urodzin i piłam piwo, chowając je w płaszczu w obawie przed policją. Wystawiam twarz do słońca. Siedzę w samym swetrze, a pod moimi stopami pływają łabędzie. Uczymy się procesu wydawniczego i produktów poligrafii, i szybko okazuje się, że za niedługo sama jednym z jej produktów się stanę. Patrzę na swoje wysuszone dłonie - ostatnio zapominam smarować je kremem, a myję je zdecydowanie częściej. Zresztą, nie tylko ja; na umywalce we wspólnej łazience niedawno pojawiło się mydło, jakby trzeba było pandemii na świecie, żeby ktoś zainteresował się higieną.

Wokół dużo ludzi, ale wszyscy jakby speszeni. Chyba czują coś w kościach, a w każdym razie ja to czuję. Słońce na twarzy, nagrzany beton, pluskająca woda w rzece. Na moście grunwaldzkim wieczny korek, nic się nie zmieniło.

Robię zdjęcie, obawiając się, że mogłabym zapomnieć ten widok. Wiem jednak, że tak się nie stanie. Gdy chowałam telefon do kieszeni czułam, że ten dzień stanie się kreską. Ostatnie dobre dni. Ostatni dobry dzień. Słońce, Wisła, widok z dziewiątego piętra. Kwiaty na biurku. Skrócone zajęcia. Ostatni dzień przed apokalipsą.

ars bene moriendiWhere stories live. Discover now