Bobrowaty stworek gruchnął o kamienny chodnik tuż przed gwiezdnym portem.
– Żegluga to nie miejsce dla Mik-Maków! – krzyknął zwalisty marynarz na odchodne, otrzepując ręce – nie uniesiesz liny, nie przykręcisz śruby, nawet mesy nie posprzątasz! Daruj sobie!
Mik-Mak bez słowa podniósł się z chodnika i przetarł krwawiący nos. Łokcie i kolana paliły go z bólu. Wiedział, że nie ma sensu dyskutować. Odwrócił się na pięcie i skierował do najbliższej kantyny.
Kulejąc na prawą nogę, doczłapał się do „Wąsatego Suma". Obskurna knajpa cuchnęła potem i gorzałą. Manewrując pomiędzy pijanymi marynarzami, wdrapał się na krzesło przy barze.
– Piwa, Vermoni? – spytał barman, widząc przybitego klienta – w ludzkim czy bobrowatym? – dodał, wskazując kufle.
– W normalnym... – odburknął, siadając na zbyt dużym krześle, ledwo sięgając do blatu.
Gdy tylko barman postawił przed nim ogromne drewniane wiadro wypełnione spienionym piwem, Vermoni złapał je oburącz i przechylił brzeg. Żłopał trunek wielkimi haustami, zalewając sobie koszulę i wąsiska.
Znowu go odrzucili. Który to już statek? Trzydziesty? Czterdziesty? Stracił rachubę.
Tak bardzo chciał zostać gwiezdnym marynarzem. Zwiedzić światy graniczące z jego rodzinną Sorą. Zobaczyć „Księżycową Szarańczę", pustynną Restermarchię albo legendarną Avelię. Chciał zobaczyć „przywitanie gwiazd", jak określali marynarze granicę pomiędzy błękitem nieba i czernią kosmosu.
Mik-Maki nie były mile widziane w marynarskim fachu. Małe bobrowate stworki, sięgające człowiekowi ledwie do uda, pałętające się na gwiezdnej krypie? Lepiej było zabrać ludzkiego ośmiolatka zamiast Mik-Maka.
– Jasna cholera! – zaklął wściekle, odstawiając pusty kufel z powrotem na stół. Nie był może tak silny jak ludzcy marynarze, ale wypić potrafił za dwóch – przecież to aż niemożliwe! Już by dali mi szansę dla świętego spokoju!
„Naprawdę nic się nie znajdzie dla Mik-Maka?!", pomyślał gorzko.
Wtedy drzwi od kantyny rozwarły się, łomocząc o ścianę.
Rozmowy natychmiast ucichły. Vermoni nadstawił ucha.
– Mayer wrócił! – krzyknął blady jak ściana marynarz – znowu będzie rekrutować na Odyseję!
Jęk przerażenia mieszał się z okrzykiem ekscytacji. Ci młodsi, bez doświadczenia, zacierali ręce. Stare wilki gwiezdne tylko schyliły głowy.
Odyseja była statkiem należącym do Złotej Floty. Najprawdziwszym okrętem wojennym, których próżno było szukać w soryjskich dokach. Wyprodukowanym na obcej Avelii, podarowanym jako symbol pokoju między dwoma światami. Tylko dziesięć okrętów w całym Światozbiorze pływało pod banderą Złotej Floty. Tylko jeden z tej dziesiątki przybijał do Sory.
Admirał Stephen Mayer zapuszczał się w najdalsze zakamarki kosmosu. Obierał kurs na miejsca o których połowa marynarzy nawet nie słyszała. Brał udział w potyczkach z piratami i odpierał ataki Księżycowej Szarańczy. Był żywą legendą dla każdego podrostka.
Niestety bardzo rzadko przybijał do portu, a gdy już to robił, rekrutował podejrzanie wielu nowych członków załogi. Każda łajba potrafiła stracić marynarza lub dwóch w trakcie podróży, ale Mayer brał nawet trzydziestu nowych załogantów. Mało który wracał z Odysei żywy a ci, którym jakimś cudem udało się przetrwać sezon, nigdy już nie byli tacy sami.
– Do którego portu przybiła Odyseja? – zawołał Vermoni, podnosząc się z krzesła.
– Tego co zwykle... perłowego – odpowiedział zdziwiony marynarz – nie mów, że zamierzasz się zaciągnąć, boberku – dodał, na co knajpa wybuchła śmiechem
– Może wypłyń najpierw kutrem na jakieś jeziorko, a nie się na gwiezdne podboje pchasz! – zarechotał drugi.
Mik-Mak wstał od stolika, rzucił barmanowi srebrną monetę i ruszył do wyjścia.
– Nazywam się Vermoni Verganza! – krzyknął – i jeszcze mnie zapamiętają!
CZYTASZ
Gwiezdne Przygody Vermoniego Verganzy
FantasyVermoni Verganza zawsze marzył o podboju kosmosu. Problem w tym, że jest Mik-Makiem, niewielkim bobrowatym stworkiem, który nie nadaje się do ciężkiej pracy na gwiezdnej barce. Niespodziewanie jednak otrzymuje szansę zaciągnięcia się na "Odyseję"...