7. Przywitanie Gwiazd

453 54 19
                                    

 Dobiegał właśnie koniec dwumiesięcznego szkolenia, którego podjęli się rekruci pragnący stacjonować na Odysei. Z blisko sześćdziesięciu ochotników została ledwie jedenastka.

Trzydziestu Bosman wyrzucił w pierwszych dwóch tygodniach szkolenia z uwagi na rażącą niesubordynację. Kolejnych dwudziestu zrezygnowało po miesiącu czując, że kosmiczne manewry mogą jednak nie być dla nich.

Vermoni Verganza siedział w messie z pozostałymi. Czuli się jak najprawdziwsi weterani, choć jeszcze nigdy nie minęli granicy kosmosu.

– Czesaj kiedy bawisz się! Czesaj kiedy tańczyć chcesz! Czesaj kiedy zgodzi się! - śpiewał marynarz z kuflem w dłoni.

– CZESAJ WĄSA SWEEEEGO! – zawtórowali mu marynarze, wznosząc napitki.

Wtem z głośników jak zwykle niespodziewanie rozbrzmiał zmodulowany głos Bosmana

– Rekruci na mostek, w tej chwili! – zakomenderował.

Pozwolili sobie na pół sekundy westchnienia, po czym zerwali się biegiem do windy. Mik-Mak przybierał łapami ze wszystkich sił, ale i tak nie był w stanie nadążyć za dwukrotnie większymi ludźmi.

– Szybciej Vermi! – krzyknął chłopak, chwytający go za kołnierz, na co ten natychmiast zaczął się wierzgać.

– Postawi mnie! Sam sobie poradzę!

Marynarz jednak nie słuchał i ściskając go mocno, niczym ludzkie dziecko, pędził korytarzem, aż do windy.

– Nie ma czasu na twoją bobrowatą dumę – odparł, odstawiając kompana na podłogę dopiero gdy weszli do środka – dawajcie, jedziemy!

Chłopak nazywał się Frizo Valkera i w ciągu ostatnich dwóch miesięcy wyrobił sobie mocną pozycję lidera wśród kompanów. Niektórzy nazywali go nawet „małym bosmanem". Cechowała go niezmordowana dyscyplina i chęć pomocy innym.

Vermoni nie znosił jednak gdy ktoś mu pomagał. Czuł się wtedy niewystarczająco dobry.

Wypchana po brzegi winda szarpnęła w górę, gdy tylko zaciągnęli kratownicę i zwolnili dźwignię. Naprężone liny wciągnęły załogę na najwyższy pokład.

Dzwonek oznajmił koniec trasy. Wybiegli prosto na mostek, stając w dwuszeregu.

Na mostku stała blisko czterdziestka mężczyzn. Mik-Mak rozpoznał raptem dwójkę: Bosmana i kapitana Mayera.

Pozostali musieli być główną załogą Odysei. Młodzi barczyści marynarze o zawadiackim uśmieszku i lodowatym świdrującym spojrzeniu, wpatrywali się w nowo przybyłych.

Było w nich coś... szalenie surowego.

Verganza był pewny swoich umiejętności, a także marynarzy z którymi stacjonował do tej pory. Patrząc jednak na te wilki gwiezdne czuł się najbardziej żółciutkim żółtodzióbem na świecie.

– Dzień dobry wszystkim – zaczął kapitan. Miał na sobie ten sam poniszczony mundur w którym rekrutował w gaweńskiej karczmie – jak się zapewne domyślacie za pięć dni startujemy. Robimy zwiad na nasz księżyc a następnie Amerliw i Avelia. Po drodze może zahaczymy restermarską orbitę, ale to jeżeli będziemy mieć pecha... a zwykle mamy pecha – westchnął zerkając na starszych marynarzy, rechoczących na jego słowa.

– Możecie zejść na ląd, spędzić te ostatnie dni z rodziną, zastanowić się czy na pewno chcecie lecieć i wróć na statek. Wylatujemy punkt szósta.

– Kapitan ich tak nie straszy, bo już robią w gacie i bez wylotu z portu – zakrzyknął marynarz z tatuażem nad prawym okiem. Lekceważenie jakim darzył nowych marynarzy czuło się w każdej sylabie którą wypowiadał – znowu będziemy mieć braki w załodze.

Gwiezdne Przygody Vermoniego VerganzyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz