Dobiegał właśnie koniec dwumiesięcznego szkolenia, którego podjęli się rekruci pragnący stacjonować na Odysei. Z blisko sześćdziesięciu ochotników została ledwie jedenastka.
Trzydziestu Bosman wyrzucił w pierwszych dwóch tygodniach szkolenia z uwagi na rażącą niesubordynację. Kolejnych dwudziestu zrezygnowało po miesiącu czując, że kosmiczne manewry mogą jednak nie być dla nich.
Vermoni Verganza siedział w messie z pozostałymi. Czuli się jak najprawdziwsi weterani, choć jeszcze nigdy nie minęli granicy kosmosu.
– Czesaj kiedy bawisz się! Czesaj kiedy tańczyć chcesz! Czesaj kiedy zgodzi się! - śpiewał marynarz z kuflem w dłoni.
– CZESAJ WĄSA SWEEEEGO! – zawtórowali mu marynarze, wznosząc napitki.
Wtem z głośników jak zwykle niespodziewanie rozbrzmiał zmodulowany głos Bosmana
– Rekruci na mostek, w tej chwili! – zakomenderował.
Pozwolili sobie na pół sekundy westchnienia, po czym zerwali się biegiem do windy. Mik-Mak przybierał łapami ze wszystkich sił, ale i tak nie był w stanie nadążyć za dwukrotnie większymi ludźmi.
– Szybciej Vermi! – krzyknął chłopak, chwytający go za kołnierz, na co ten natychmiast zaczął się wierzgać.
– Postawi mnie! Sam sobie poradzę!
Marynarz jednak nie słuchał i ściskając go mocno, niczym ludzkie dziecko, pędził korytarzem, aż do windy.
– Nie ma czasu na twoją bobrowatą dumę – odparł, odstawiając kompana na podłogę dopiero gdy weszli do środka – dawajcie, jedziemy!
Chłopak nazywał się Frizo Valkera i w ciągu ostatnich dwóch miesięcy wyrobił sobie mocną pozycję lidera wśród kompanów. Niektórzy nazywali go nawet „małym bosmanem". Cechowała go niezmordowana dyscyplina i chęć pomocy innym.
Vermoni nie znosił jednak gdy ktoś mu pomagał. Czuł się wtedy niewystarczająco dobry.
Wypchana po brzegi winda szarpnęła w górę, gdy tylko zaciągnęli kratownicę i zwolnili dźwignię. Naprężone liny wciągnęły załogę na najwyższy pokład.
Dzwonek oznajmił koniec trasy. Wybiegli prosto na mostek, stając w dwuszeregu.
Na mostku stała blisko czterdziestka mężczyzn. Mik-Mak rozpoznał raptem dwójkę: Bosmana i kapitana Mayera.
Pozostali musieli być główną załogą Odysei. Młodzi barczyści marynarze o zawadiackim uśmieszku i lodowatym świdrującym spojrzeniu, wpatrywali się w nowo przybyłych.
Było w nich coś... szalenie surowego.
Verganza był pewny swoich umiejętności, a także marynarzy z którymi stacjonował do tej pory. Patrząc jednak na te wilki gwiezdne czuł się najbardziej żółciutkim żółtodzióbem na świecie.
– Dzień dobry wszystkim – zaczął kapitan. Miał na sobie ten sam poniszczony mundur w którym rekrutował w gaweńskiej karczmie – jak się zapewne domyślacie za pięć dni startujemy. Robimy zwiad na nasz księżyc a następnie Amerliw i Avelia. Po drodze może zahaczymy restermarską orbitę, ale to jeżeli będziemy mieć pecha... a zwykle mamy pecha – westchnął zerkając na starszych marynarzy, rechoczących na jego słowa.
– Możecie zejść na ląd, spędzić te ostatnie dni z rodziną, zastanowić się czy na pewno chcecie lecieć i wróć na statek. Wylatujemy punkt szósta.
– Kapitan ich tak nie straszy, bo już robią w gacie i bez wylotu z portu – zakrzyknął marynarz z tatuażem nad prawym okiem. Lekceważenie jakim darzył nowych marynarzy czuło się w każdej sylabie którą wypowiadał – znowu będziemy mieć braki w załodze.
CZYTASZ
Gwiezdne Przygody Vermoniego Verganzy
FantezieVermoni Verganza zawsze marzył o podboju kosmosu. Problem w tym, że jest Mik-Makiem, niewielkim bobrowatym stworkiem, który nie nadaje się do ciężkiej pracy na gwiezdnej barce. Niespodziewanie jednak otrzymuje szansę zaciągnięcia się na "Odyseję"...