Rozdział 22

82 11 13
                                    

Wieczorem, tego samego dnia, rozpadał się deszcz. Padał rzęsiście, gęsto, nieprzerwanymi strugami, które spływały po zardzewiałych ścianach pociągu i twarzach czterech nastolatków - padał tak mocno, że trudno było zaczerpnąć oddech. Wkrótce dołączyła do niego także burza, pohukująca gniewnie i rozświetlająca niebo złotawymi pęknięciami, budząca uczucie niepokoju za każdym razem, gdy któryś z zygzaków na nowo przecinał niebo. W takich warunkach doczekali do pociągu, a właściwie to wzięli pierwszy lepszy, który się nawinął, nie mając nawet bladego pojęcia dokąd jedzie. Chcieli po prostu uciec.
I kiedy wskoczyli na jego pokład, kiedy skrzypnęły stare deski pod ciężarem czterech par stóp, tak jakby zamknęły się za nimi pewne drzwi. Coś z nich opadło, tak jak opada plecak, gdy zsuwa się go z ramion po całym dniu. Bardzo ciężkim dniu.

Tak więc mokre strużki ściekały po ich twarzach nadal - ale już nie deszczu, tylko łez.

Casper wskoczył jako ostatni, ale zaczął płakać jako pierwszy. W jednej chwili wstrząsnął nim szloch i chłopak stracił nad sobą panowanie. Usiadł na podłodze, podciągnął kolana i wsparł dłonią twarz. Wiedział, że nie tylko on tu płacze, że cierpią też inni i że powinien się ogarnąć, ale za żadne skarby nie potrafił tego zrobić.

Bo przecież tak niewiele brakowało. Już trzymał tę broń, już przystawiał mu ją do czoła, już miał palec na spuście, a wtedy wszedł Clark... Gdyby nie on, pewnie teraz byłby już mordercą. Być może leżałby martwy nieopodal ciała swojego wroga, martwy i zimny, z dziurą wyszarpaną przez kulę w strategicznym miejscu. Co on sobie myślał? Jak tak mógł? I jeszcze wygrażał własnym przyjaciołom, przecież mógł zrobić im krzywdę, przypadkowo nacisnąć ten cholerny spust, a wtedy...

— Casper, uspokój się... — szeptała Knox, klęcząc przy nim i próbując zdjąć mu ręce z twarzy. — Spójrz na mnie, okej? Już wszystko w porządku, już po wszystkim, spójrz na mnie, proszę...

Ale nie było w porządku. Prawie zabił człowieka, był gotów go zabić, trzymał już palec na spuście i przystawiał mu lufę do czoła... Kim on się stał? Jakąś zmutowaną wersją swojego wroga? Jakimś potworem?

— Nie jesteś potworem, Casper — mówiła Knox. Ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała mu w oczy. Jej głos drżał, ale pełen był czegoś ciepłego, czego tak strasznie mu brakowało. — Nie jesteś żadnym potworem i nigdy nie będziesz, rozumiesz?

Tego wieczora Casper opowiedział im resztę swojej historii - wszystko to, czego do tej pory nie zdążył wyznać nawet Knox. Milczeli, zasłuchani. A potem chłopak ich przeprosił.


Cała czwórka zasnęła z opuchniętymi powiekami i zaczerwienionymi policzkami. Ukołysał ich szumiący wiatr i cichy, tak dobrze znajomy stukot pociągu niczym tętent kopyt jakiegoś konia. W beczce, w której rozpalili ogień, tliły się resztki starego szkicownika Caspra.

*************

Tego samego wieczoru otwarły się z głośnym skrzypnięciem drzwi do starego budynku w Idaho Falls. Do środka weszło kilku ludzi, dwa psy i światła latarek sunące od ściany do ściany.

— To tutaj? — zapytał oficer o szorstkim głosie przecinającym budynkową ciszę.

Mężczyzna w kajdankach pokiwał spuszczoną głową. Ręce miał tak chude i wysuszone, że skute wyglądały jak gałęzie jakiegoś drzewa przyobleczone w srebrny, świąteczny łańcuch. Skrzywił się, gdy jeden z policjantów przez przypadek najechał latarką prosto na jego oczy, z których jedno było mocno podbite.

— Lepiej, żebyś nie kłamał. Lepiej dla ciebie.

— Przecież ja nie ściemniam — odpowiedział zakuty zmęczonym, łamiącym się głosem. — Błagam, puśćcie mnie. Powiedziałem wam już wszystko, co mogłem. Puśćcie mnie...

— To tak nie działa. Masz na swoim koncie ładnych parę przestępstw.

ZbiegOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz