Rozdział 2

491 49 100
                                    

Pierwsze, co zrobił po powrocie do baraku, to opowiedział im o wszystkim. Dosłownie o wszystkim.

- Zwariowałeś? - Benjamin wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Totalnie ci już odbiło?

- Nie sądzę. - Casper zaciągnął się papierosem, po czym wydmuchnął kłąb siwego dymu, opierając się o ścianę. - Raczej próbuję nas stąd wyciągnąć.

- To się nie ma prawa udać.

- A próbowałeś, że wiesz?

- Nie musiałem, Dylan zrobił to za mnie.

Casper pokręcił głową i strzepnął popiół z końca papierosa.

- Ale ja nie jestem idiotą jak Dylan - powiedział. - Koleś był głupi, że próbował nawiać w biały dzień i pod nosem klawiszy, szczególnie McCarthy'ego. Mógł się spodziewać wszystkiego co go spotkało, a nawet więcej.

- Uważasz, że McCarthy dobrze zrobił, piorąc go na kwaśne jabłko i posyłając na tamten świat? - wtrącił Dayton. - Bo mi się nie wydaje, ese. Ten cholerny pendejo powinien dostać za swoje i to dawno temu.

- Nie, Dayton - odparł Casper. - Dylan po prostu sam się wystawił na cios, a McCarthy to bydle i wykorzystał okazję.

Zapadła chwilowa cisza. Chłopcy palili i patrzyli to na siebie, to na zamocowane na suficie łazienki światła, które co jakiś czas lubiły pomigać i pomruczeć głosem starych, popsutych żarówek. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach uryny i smugi dymu tytoniowego, których kraty wentylacyjne pomagały się pozbyć.
Wrócili do baraku już jakiś czas temu i mieli długą przerwę na odpoczynek i odświeżenie się. Przeważnie korzystali z niej w ten sposób, że palili w łazience i ze sobą rozmawiali, ewentualnie dobijali targu z innymi chłopakami, a potem szli pod prysznic. Teraz jednak łazienka była już pusta, ponieważ wszyscy udali się pod natryski. Chłopcy specjalnie przedłużali swój czas na palenie, głównie za sprawą Caspra. Chciał się podzielić z nimi swoim odkryciem i pomysłem, jaki wpadł mu do głowy.

- Człowieku, to jest szaleństwo. Zdajesz sobie sprawę, w jakie gówno nas pakujesz? A co, jeśli to się nie uda? A co, jeśli McCarthy urządzi nas tak, jak Dylana?

Casper spojrzał mu twardo w oczy. 

- Cóż, najwyżej skończymy dwa metry pod ziemią.

Twarz Bena przybrała gniewny grymas, chłopak zacisnął mocno zęby. Dayton stał pod ścianą, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, wyraźnie zamyślony.

- To nie jest śmieszne, Casper - burknął blondyn. - Możemy, kurwa, zginąć!

- Pewnie, że nie jest. - Twarz Caspra pozostała nietknięta i kamienna, jednak brązowe oczy pociemniały. - Ale McCarthy urządzi nas bez względu na to, czy spróbujemy uciec, czy nie. Możemy tu po prostu zostać i czekać, aż przyjdzie spuścić nam łomot. Masz gwarancję, że w końcu to zrobi. I wiesz co? To też nie jest śmieszne.

Ben otwierał już usta, by coś powiedzieć, jednak zamilkł. Wtedy odezwał się Dayton.

- Podsumujmy więc - powiedział. - Chcesz uciec z dołka, z którego teoretycznie nie da się uciec, tylko dlatego, że jakiś mexicano powiedział ci, że w płocie jest dziura? I dlatego, że pomyślałeś sobie, że ten kawałek blachy można by po prostu sobie odczepić i wyrzucić? No nie wiem, stary. Mam spore wątpliwości.

- Pogięło go - rzucił Ben. - Człowieku, mówię ci, to jest jebana brzytwa, której tonący się chwyta. Casper, nie mamy żadnej gwarancji, że da się przez tę dziurę zwiać! A może Dylan nie dał rady nie dlatego, że brakło mu czasu, tylko dlatego że ta dziura była za mała, co? A może nawet jej tam nie ma i jest tylko jakieś chuja warte uszkodzenie, które nic nam nie da?

ZbiegOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz