ꜱᴇʀᴇɴᴅɪᴘɪᴛʏ

889 60 11
                                    

serendipity - (n.) finding something good without looking for it

_______________


Czkawka nigdy nie bał się smoków.

Bał się śmierci, zniszczeń przez nie zadanych, dużych ciał i ogromnych skrzydeł. Bał się pazurów, ognia, mrożącego krew w żyłach ryku, ale... ale nigdy nie bał się samych smoków. Nie chodziło tutaj o fizyczne atrybuty, a charakter, pochodzenie i ich naturę, która wśród wikińskiego społeczeństwa budziła grozę tylko dlatego, że nikt nigdy nie spróbował dostrzec czegokolwiek innego niż to, co pokazywało zewnętrze.

Bo tak, zewnętrze faktycznie było dość... straszne. A przynajmniej niecodzienne. I być może Wandale tak długo otaczali się tą aurą nienawiści do stworów, których w zasadzie nie znali zbyt dobrze, że cała reszta, cała ta ważniejsza część zostawała zepchnięta w kąt i odsunięta od ich psychiki na zdecydowanie zbyt długo, by zechcieli kiedykolwiek do tego wracać.

Czkawka przed smokami odczuwał zaledwie cząstkę niepokoju, ale wtedy jeszcze nie wiedział, że ten niepokój jest podstawą do ciekawości. W zasadzie niepokój nie istniał, chyba tylko w jego głowie lub po prostu wmawiał go sobie, żeby racjonalnie wytłumaczyć samemu sobie zaintrygowanie do czegoś, czego tak bardzo nienawidziła cała reszta.

Bo inność prześladowała go od początku, zbyt boleśnie i zbyt świadomie, żeby teraz nie uciekał od niej praktycznie instynktownie. Nie chciał być inny.

Najbardziej na świecie pragnął żyć tak, jak żyła cała Berk, cały Archipelag i wszystkie pokolenia wikingów sprzed trzystu lat. Chodzić jak oni, mówić jak oni, myśleć jak oni - jak to kiedyś powiedział mu Stoick. Ale coś go powstrzymywało i tym czymś były właśnie smoki, niezależnie od tego jak silne usiłował by to wyprzeć. Twierdził, że to chude ciało, nieumiejętność posługiwania się bronią czy wieczne chodzenie z głową w chmurach dzielą jego i wymarzone, prawdziwie Haddockowe podejście do życia, jednak niezależnie od tego czy ojciec mu uwierzył czy też nie i tak czuł się paskudnie z kłamstwem ciążącym mu na piersi.

Bo on nie potrafił nienawidzić smoków.

Prawda była zadziwiająca nawet dla niego samego do tego stopnia, że mając jedenaście lat wciąż nie znał odpowiedzi na pytanie dlaczego tak jest, więc zwyczajnie sobie odpuścił. Przestał szukać wyjaśnienia, które... nie istniało i nigdy istnieć nie będzie.

Obserwował ataki smoków na wioskę zza okna kuźni, czasem z domu; starał się wykrzesać chociaż odrobinę odrazy do tych stworzeń. Przecież porywały im owce, wyjadały zapasy, często raniły ludzi, czasem śmiertelnie; paliły całe domy, pogrążając wioskę w chaosie na kilka godzin. Wszystko to byłoby idealnym powodem do odczuwania wstrętu, prawda?

Cóż, może i tak. Ale nie dla niego.

Bo widział w nich coś tak intrygującego, że sam nie znajdował słów, by opisać to uczucie.
Inni mówili, że ślepia Koszmara Ponocnika błyszczą chęcią mordu, on widział tam jedynie majestatyczność. Inni mówili, że Zębacze najchętniej przerobiłyby każdego na potrawkę podpalaną magnezowym płomieniem, on doceniał ich diabelną zwinność i inteligencję.

Gdyby wówczas był ciut bardziej świadomy, może dostrzegłby zawczasu, że sposób myślenia już na wstępnie wykluczał możliwość wtopienia się w tłum, jednak był wtedy cholernie uparty, więc ślepo wierzył, że jeszcze kiedyś będzie taki jak inni.

Tą inność spróbował zlikwidować także tej jednej pamiętnej nocy, gdy niebo rozświetlały gwiazdy, a on postanowił wyzbyć się indywidualności razem z wystrzałem wyrzutni i żałosnym, przerażonym rykiem Nocnej Furii, która miała zapewnić mu upragnione miejsce wśród społeczeństwa wyspy.

Przynajmniej tak mu się wydawało.

Bo kiedy szedł lasem, sam, zdany jedynie na własne przypuszczenia zaczął się poważnie zastanawiać nad tym, czy jego naiwne marzenia o zostaniu prawdziwym wikingiem kiedykolwiek mogłyby się ziścić, czy pech po prostu prześladuje go na każdym kroku.

On zgubił cholernego smoka. Nie nóż ani kubek. Całego cholernego smoka.

Zatrzaskując swój notes zaczął wierzyć, że właśnie tak miało być, że jest skazany na tą inność, której nie znosił, ale deptała mu po piętach zdecydowanie dłużej niż by chciał. Chyba nawet dopuścił myśl o tym, jak to już na zawsze utknie w kuźni Pyskacza i nigdy więcej nie porwie się na żaden czkawkowski czyn, który i tak skończyłby się jedną wielką klapą, ale z drugiej strony pragnął ominąć tą myśl ze wszystkich stron i sił, jakie miał w tym swoim... niezbyt dużym ciele.

I ominął, nawet bardziej dosadnie niż się spodziewał.

Bo dopiero, kiedy liny zostały przecięte, a czarny jak smoła smok chwiejnie odleciał w przeciwnym kierunku, Czkawka zrozumiał bardziej niż kiedykolwiek, że był inny.

I dobrze.

_______________

cdn.

ɪɴꜰɪɴɪᴛʏ. ʰⁱᶜᶜᵘᵖ & ᵗᵒᵒᵗʰˡᵉˢˢ Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz