rozdzιał 5

684 48 46
                                    

     Klasztor  dopiero  budził  się  do  życia  po  długiej,  ciężkiej  nocy,  podobnie  jak  mężczyzna  leżący  pośród  rozkopanej  pościeli.  Powoli  otworzył  przyciężkie  powieki,  próbując  przyswoić  wzrok  do  intensywnego  jasnego  światła,  wpadającego  do  pomieszczenia  przez  jedno  z  okien  klasztoru.  Ospale  przetarł  dłonią  twarz.  W  chwili,  w  której  chciał  się  poruszyć,  aby  móc  bardziej  zawinąć  się  w  materiał,  coś  dosyć  skutecznie  mu  to  uniemożliwiło.  Otworzył  szerzej  oczy  i  dopiero  w  tamtym  momencie  poczuł  bliskość  drugiej  osoby.  Lekko  przekręcił  głowę  w  bok  i  dostrzegł  bruneta  zwiniętego  w  kulkę,  kurczowo  trzymającego  go  za  koszulę.  Wyglądał  znacznie  lepiej  niż  wczoraj.  Sen  to  zdecydowanie  jeden  ze  skuteczniejszych  antidotum  na  przeziębienia  i  inne  tym  podobne  dolegliwości.  Organizm  wypoczywa  i  ma  czas  na  potrzebną  mu  regenerację.

     Momentalnie  przypomniał  sobie  o  wczorajszych  wydarzeniach  i  poczuł  się  nieswojo.  Dalej  miał  żal  do  Andrésa.  Tamtego  sierpniowego  wieczoru  brunet  dał  mu  nadzieję,  którą  chwilę  później  brutalnie  odebrał.  A  po  wszystkim  zostawił  go  w  fatalnym  stanie,  zbytnio  się  tym  nie  przejmując.  Szatyn  wystarczająco  długo  cierpiał,  aby  znowu  przez  to  przechodzić.  Dlatego  starał  się  stwarzać  pozory  zimnego  dupka,  którego  nic  nie  obchodziło,  a  w  szczególności  los  obcego  mu  dzieciaka,  przez  którego  tutaj  wylądował.  Nie  chciał  zdradzać  swoich  prawdziwych  uczuć  towarzyszących  mu  przy  brunecie  każdego  dnia.  Zasłaniał  się  przeklętym  boom  boom  ciao  i  usilnie  próbował  pokazać  wszystkim  dookoła,  że  nie  liczyło  się  dla  niego  nic  więcej,  niż  zdobycie  złota  ze  skarbca  Narodowego  Banku  Hiszpanii.  A  szczególnie  tej  jednej  cholernej  osobie.

     Na  myśl,  że  musiał  patrzeć  na  niego  codziennie  przez  kilka  następnych  tygodni,  nawet  jeśli  tylko  podczas  wspólnych  posiłków,  była  nie  do  zniesienia.  Okłamał  by  sam  siebie  mówiąc,  że  mu  nie  zależało.  Ale  nie  chciał  ponownie  przez  to  cierpieć.  Więc  grał  swoją  rolę  –  wrednego,  zgorzkniałego  skurwysyna,  którym  w  pewnym  stopniu  się  stał.  To  uczucie  go  wykończyło.

     Nigdy  w  pełni  nie  uleczył  swoich  ran.  Nie  potrafił  się  wyleczyć  z  choroby  zwanej  miłością.  Tak,  to  był  zdecydowanie  ten  jeden  z  gorszych  przypadków.  Czasem  to  ona  potrafi  wyniszczyć  człowieka  bardziej  niż  depresja  czy  też  inna  tego  typu  choroba.

     Kilka  lat  spędził  na  próbach  wyrzucenia  go  z  głowy  poprzez  ciągle  zatruwanie  swojego  organizmu  alkoholem,  papierosami  i  innymi  używkami.  Przelotne  romanse  kończące  się  głównie  po  jednej,  wspólnie  spędzonej  nocy.  I  tak  w  kółko.  Wszystko  po  to,  aby  dać  upust  negatywnym  emocjom.  Ale  czy  to  w  jakikolwiek  sposób  mu  pomogło?  Odpowiedź  brzmi:  nie.

     Miał  już  dość  nienawidzenia  siebie  za  coś,  czego  nawet  nie  był  w  stanie  kontrolować.  Każdego  dnia  zatracał  się  w  tym  stanie  bardziej  i  bardziej,  nie  zauważając  nawet  kiedy  przez  to  zatracił  sam  siebie.

     Szatyn  nigdy  nie  miał  prawdziwego  domu,  dopóki  nie  poznał  Andrésa.  Nie  był  przyzwyczajony  do  czucia  się  z  kimś  bezpiecznie.  Spuszczając  czujność  bał  się,  że  to  w  jakiś  sposób  może  zostać  wykorzystane  przeciwko  niemu.  Brunet  dobrze  o  tym  wiedział,  dlatego  stopniowo  starał  się  otwierać  jego  serce.  Powoli,  delikatnie  i  czule  pokazując  mu,  że  on  zawsze  go  złapie,  jeśli  ten  upadnie.  Że  już  nigdy  nie  będzie  sam.  A  z  upływem  lat  Martín  zaczął  w  to  wierzyć.

ι wanna ғeel yoυ; palerмo х вerlιnOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz