Klasztor dopiero budził się do życia po długiej, ciężkiej nocy, podobnie jak mężczyzna leżący pośród rozkopanej pościeli. Powoli otworzył przyciężkie powieki, próbując przyswoić wzrok do intensywnego jasnego światła, wpadającego do pomieszczenia przez jedno z okien klasztoru. Ospale przetarł dłonią twarz. W chwili, w której chciał się poruszyć, aby móc bardziej zawinąć się w materiał, coś dosyć skutecznie mu to uniemożliwiło. Otworzył szerzej oczy i dopiero w tamtym momencie poczuł bliskość drugiej osoby. Lekko przekręcił głowę w bok i dostrzegł bruneta zwiniętego w kulkę, kurczowo trzymającego go za koszulę. Wyglądał znacznie lepiej niż wczoraj. Sen to zdecydowanie jeden ze skuteczniejszych antidotum na przeziębienia i inne tym podobne dolegliwości. Organizm wypoczywa i ma czas na potrzebną mu regenerację.
Momentalnie przypomniał sobie o wczorajszych wydarzeniach i poczuł się nieswojo. Dalej miał żal do Andrésa. Tamtego sierpniowego wieczoru brunet dał mu nadzieję, którą chwilę później brutalnie odebrał. A po wszystkim zostawił go w fatalnym stanie, zbytnio się tym nie przejmując. Szatyn wystarczająco długo cierpiał, aby znowu przez to przechodzić. Dlatego starał się stwarzać pozory zimnego dupka, którego nic nie obchodziło, a w szczególności los obcego mu dzieciaka, przez którego tutaj wylądował. Nie chciał zdradzać swoich prawdziwych uczuć towarzyszących mu przy brunecie każdego dnia. Zasłaniał się przeklętym boom boom ciao i usilnie próbował pokazać wszystkim dookoła, że nie liczyło się dla niego nic więcej, niż zdobycie złota ze skarbca Narodowego Banku Hiszpanii. A szczególnie tej jednej cholernej osobie.
Na myśl, że musiał patrzeć na niego codziennie przez kilka następnych tygodni, nawet jeśli tylko podczas wspólnych posiłków, była nie do zniesienia. Okłamał by sam siebie mówiąc, że mu nie zależało. Ale nie chciał ponownie przez to cierpieć. Więc grał swoją rolę – wrednego, zgorzkniałego skurwysyna, którym w pewnym stopniu się stał. To uczucie go wykończyło.
Nigdy w pełni nie uleczył swoich ran. Nie potrafił się wyleczyć z choroby zwanej miłością. Tak, to był zdecydowanie ten jeden z gorszych przypadków. Czasem to ona potrafi wyniszczyć człowieka bardziej niż depresja czy też inna tego typu choroba.
Kilka lat spędził na próbach wyrzucenia go z głowy poprzez ciągle zatruwanie swojego organizmu alkoholem, papierosami i innymi używkami. Przelotne romanse kończące się głównie po jednej, wspólnie spędzonej nocy. I tak w kółko. Wszystko po to, aby dać upust negatywnym emocjom. Ale czy to w jakikolwiek sposób mu pomogło? Odpowiedź brzmi: nie.
Miał już dość nienawidzenia siebie za coś, czego nawet nie był w stanie kontrolować. Każdego dnia zatracał się w tym stanie bardziej i bardziej, nie zauważając nawet kiedy przez to zatracił sam siebie.
Szatyn nigdy nie miał prawdziwego domu, dopóki nie poznał Andrésa. Nie był przyzwyczajony do czucia się z kimś bezpiecznie. Spuszczając czujność bał się, że to w jakiś sposób może zostać wykorzystane przeciwko niemu. Brunet dobrze o tym wiedział, dlatego stopniowo starał się otwierać jego serce. Powoli, delikatnie i czule pokazując mu, że on zawsze go złapie, jeśli ten upadnie. Że już nigdy nie będzie sam. A z upływem lat Martín zaczął w to wierzyć.
CZYTASZ
ι wanna ғeel yoυ; palerмo х вerlιn
FanfictionA co gdyby tak trochę zmienić bieg wydarzeń? Czy wtedy losy tytułowych bohaterów znacznie by się zmieniły czy wręcz przeciwnie? Czy los połączy ich czy już na zawsze podzieli? Przekonajcie się sami... WARNING: 》może z...