- Ty jesteś Lance?
Zamrugał kilka razy powiekami na dźwięk obcego głosu, co do którego nie miał pewności, skąd dochodził.
- Lance? Lance McClain?
Podniósł zaskoczony wzrok na mężczyznę w siodle. Gdzie zniknęło tamto spojrzenie? Skąd się wziął ten dziwny, skaczący jak koraliki rozsypane po podłodze akcent?
- Tak, to ja - powiedział z pewnym zawahaniem, a ten uśmiechnął się i uchylił nieco kapelusza. Wtedy dotarło do niego, że mężczyzna nie był jakoś szczególnie młody, mimo że ogniście rude włosy bez ani jednego jaśniejszego pasma sugerowały co innego. Duży nos pośrodku pociągłej, nieco już okalanej bruzdami twarzy, wielkie wąsiska, bokobrody i przyjazny, choć nieco cierpki głos.
- A więc - wujaszek nie dokończył zdania, tylko gestem wskazał na wózek zaprzężony do kucyka.
- Mam tam usiąść? - wyrwało mu się. Przecież to drewno nie było nawet pomalowane, o lakierze już nie wspominając. Na pewno ma w sobie mnóstwo najróżniejszej maści robactwa, a jeszcze bardziej na pewno dwa razy tyle drzazg.
- Jeśli wolisz biec za nami, to w porządku - parsknął, ale w sposób, który nie do końca zdradzał, czy była to ironia, czy nie.
- Nami? - odruchowo rozejrzał się w poszukiwaniu innych istot ludzkich, jednak oprócz nich w zasięgu wzroku nie było żywej duszy.
- A Straciatella to pies? - oburzył się mężczyzna, a kucyk zastrzygł niespokojnie uszami na okrzyk.
- Straciatella? - powtórzył jak echo, z niedowierzaniem patrząc na to wątpliwie piękne stworzenie, które chyba jednak urodziło się z tymi brudnymi plamami.
- Tak, mój drogi chłopcze. Straciatella. - nigdy nie podobało mu się, gdy ludzie zwracali się do niego per "chłopiec", zwłaszcza, że był już prawie dorosły, jednak sposób, w jaki to słowo przeszło wujaszkowi przez gardło, sprawiło, że nie tylko naprawdę poczuł się jak dziecko, ale jeszcze jak głupie, bezradne dziecko, którego jedynym argumentem w kłótni z dorosłym jest zrobienie wściekłej miny i tupnięcie nogą. - No, wskakuj, nie mamy całego dnia.
Z wyższością (choć głównie z obrzydzeniem) spoczął w jakże haniebnym środku lokomocji razem z bagażami, z godnością powstrzymując się od rozpoczęcia z obcym pojedynku na niecenzuralne wiązanki. Przecież żaden szanujący się miastowy nie wygra z wsiokiem w czymś takim.
- Trzymaj się mocno! - usłyszał krzyk, i nagle ogarnęła go fala przerażenia, przypomniał bowiem sobie, z jak zawrotną prędkością pędził kucyk, gdy jechał w kierunku stacji. W panice przewyższającej nawet potrzebę zachowania dłoni w czystości złapał się chropowatych desek, ułamek sekundy przed nagłym szarpnięciem do tyłu. Chwilę zajęło mu opanowanie niekontrolowanego buntu żołądka, po czym, wykorzystując fakt, że właśnie skręcali i nie jechali już tak szybko, szybko zmienił pozycję i przypadł do drapiącej podłogi. Przynajmniej kurz spod końskich kopyt nie miał jak wpaść mu w usta.
Po jakichś czterdziestu minutach jazdy i obijania sobie głowy o bezlitosne deski, gdy koła wózka skakały na kamieniach, poczuł na twarzy chłodny cień. Otworzył wcześniej zaciśnięte oczy i ujrzał koronę drzewa, może jabłoni albo gruszy, łypiącą na niego z góry soczyście zielonymi liśćmi, między którymi prześwitywało popołudniowe słońce. Kucyk nieco zwolnił, dlatego z ulgą podniósł się i rozejrzał po otoczeniu. Natychmiast otoczyły go czarne pnie, szmaragdowe liście i biało-różowe kwiaty, w większości już przekwitłe, przez co trawiasta ścieżka, którą jechali, cała była usłana płatkami, które od ruchu wózka podrywały się z ziemi, chwilę tańczyły w powietrzu, po czym opadały znowu w inne miejsce. Było tu... niesamowicie pięknie.
- Też uważam, że to świetny rok - odezwał się wujaszek. Zmarszczył brwi. Nie miał pewności, właściwie to nie miał ani krzty zielonego pojęcia, ale tak chyba mówili rolnicy, gdy w sezonie rośliny wyjątkowo obrodziły. - No, chyba że chodzi o gremliny.
- Gremliny? - powtórzył jak echo, zdezorientowany.
- A i owszem, gremliny - mężczyzna potaknął, a koń parsknął tak, jakby wiedział coś, czego nie wiedział Lance. - Hodujemy ich trzy rodzaje: warsztatowe, modernizacyjne i drzewne. Te ostatnie są najgorsze - niespodziewanie odwrócił się w siodle i spojrzał na niego nieodgadnionym wzrokiem, wzrokiem szaleńca. - Czasami nazywamy je piwnicznymi. Nie są zbyt silne, ale za to bardzo przebiegłe, w dodatku cholernie złośliwe i agresywne. A jak taki się na ciebie spojrzy, to masz wrażenie, jakby ci pożerał duszę!
- Du-duszę? - wydukał, bardzo pragnąc, a jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku od tych świdrujących oczu.
Zapadło dobre kilka sekund ciszy, w których atmosfera zagęszczała się, a on czuł coraz zimniejszy pot spływający mu po plecach. To było przerażające - gdy ostatni tlący się płomyk nadziei na ciężkie, lecz przynajmniej spokojne wakacje został gwałtownie zdmuchnięty przez myśl, że oto trafił na farmę rodem z hollywoodzkich produkcji, gdzie co drugi pracownik ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, a znając życie, to on byłby tym drugim.
- Poza tym, mamy tu również koty - równie gwałtownie wrócił do swojej poprzedniej pozycji, jak również zwykłego, przyjaznego tonu. - I wilka.
Lance, który już miał odetchnąć z ulgą, nagle ponownie zamarł, czując, że gardło ma tak suche, że nie jest w stanie nawet dramatycznie przełknąć śliny, jak zawsze robią bohaterzy filmów podczas spotkania z podobną informacją. Wilka? Ale takiego wilka-wilka, czy wilka, który w czasie pełni staje na dwóch nogach i rzuca się na wszystko, co się rusza? Bo brzmiało to bardziej na tę drugą opcję... kiedy właściwie ma być pełnia?
Jeśli dobrze pamiętał, to za dwa dni.
Z mocno dudniącym sercem przyjął do wiadomości, że wyjechali na otwartą przestrzeń. Zacisnął mocno powieki, bojąc się je otworzyć.
Oby to lato trwało dla niego dłużej niż tydzień.
CZYTASZ
Cherries
FanfictionUWAGA! Ta opowieść nie jest tak właściwie skończona, ale włączam to ustawienie aby poinformować was że tutaj się już nic nie pojawi. Więcej informacji o tym w ostatniej części ksiązki, jeśli ktoś był zainteresowany Na początku nie mógł uwierzyć, że...