Corona - Ines Siwińska

243 16 2
                                    


Zawsze wiedziałam, że potwory są wśród nas, ale nie zawsze wiedziałam, że nie da się ich odróżnić od człowieka. Że wyglądają i żyją tak jak ja - wstają wraz z pierwszymi promieniami przebijającego przez rudy pył słońca, jedzą śniadanie, zakładają gogle na oczy i chustkę na usta, a potem wychodzą między nas. Witają się z nami skinieniem ręki, częstują się naszym jedzeniem i uczą naszych sposobów najefektywniejszego pozyskiwania larw, aż pewnego dnia z uśmiechami na ustach i wymieniając między sobą zgodne spojrzenia stwierdzają, że skoro zamieszkujemy ziemię, której pragną, rozsądnym wyjściem będzie zatruć naszą wodę.

Nie powinnam była tego słyszeć, ale tak to już ze mną jest. Jestem Moose, lubię smażone muchy, widok z okna mojej szopy i wycieczki do przywalonych warstwami pyłu i gruzu pozostałości świata, który przeminął.

W jednym z takich miejsc zawsze spotykam się z Ooh.

Spod gruzu wystaje tam kawałek ściany z napisem CORONA, a za hałdą ziemi znajduje się grota o równych, zbyt równych jak na naturalne ścianach i podłodze, która dudni. To właśnie tam pewnego razu zamiast Ooh zobaczyłam ich.

To mi przypomina, że lubię jeszcze jedno. Tropić potwory.

Poważnie.

Zawsze przeczuwałam, że coś takiego musi istnieć, a kiedy Papa Oud pokazał mi książki i nauczył mnie czytać, zyskałam pewność.

Wciągam ostatnią larwę i myję rogową misę. Zawijam drugą porcję w liść, zarzucam plecak i wychodzę przed szałas. Jak zwykle przystaję na chwilę i unoszę gogle nad oczy. Podobno kiedy osiedliśmy na tym zboczu, krajobraz był taki jak wszędzie - ciemny i bury, pocięty pasami kolczastych zarośli. Jednak z roku na rok pył w atmosferze opada, słońca przebija się coraz więcej. Wiatr przynosi nasiona, a uśpione pod kurzem rośliny budzą się do życia. Dziś znów wita mnie widok soczyście zielonej doliny lizanej delikatną, poranną mgiełką.

Biegnę drużką między szałasami i chatami, witając uniesioną ręką sąsiadów.

Wiem, że nie uwierzą w to co usłyszałam wczoraj rano w rozmowie obcych. Mi samej trudno w to uwierzyć - choć wieczorem woda nie nadawała się już do picia. Nie rozumiem, czego mogliby chcieć od nas, od tej ziemi. Nie mamy tu niczego, czego oni by nie mieli. Wierzę jednak, że jeśli ustalę, kim są, znajdę odpowiedź.

Ooh spóźnia się, ale to nic. Papa Oud czeka na mnie nad rozłożoną partyjką szachów. Grywamy często i zawsze o coś. Tak między nami, zazwyczaj daję mu wygrać. Miejsce, w którym mieszka jest z punktu widzenia przetrwania wioski kompletnie niepotrzebne, dlatego Papa Oud żyje na łasce innych. Daję zbić sobie króla i z udawanym westchnieniem podaję mu owinięte w liść smażone larwy. Zaczynam się jednak trochę niecierpliwić — Ooh się spóźnia. Żeby poprawić sobie humor kolejną partyjkę wygrywam. Papa Oud zawsze daje mi wtedy jakieś fanty znalezione głęboko w ziemi. Teraz nie jest inaczej... A jednak trochę jest. Bo to, co dostaję, wygląda na kompletnie nieprzydatne. Kawałek ząbkowanego metalu połączonego kółeczkiem z blaszką. Blaszka mocno się błyszczy, jest niebieska z żółtym kształtem.

— Co to? — pytam.

— Nie wiem — uśmiecha się Papa Oud.

— Po co mi to?

— Jest ładne. — Wzrusza ramionami.

Prycham.

— Ludzie są w stanie zrobić wiele by posiąść coś, co jest ładne — przekonuje mnie.

Chowam do kieszeni błyskotkę, bo właśnie zjawia się Ooh.

Papa Oud zbiera różne nieprzydatne rzeczy, w tym książki i to w nich się zaszywamy. Ooh nie umie czytać, większość ludzi z wioski nie potrafi. Uczymy się najpierw tego, co przydatne. Ja uczę się szybko, więc mam czas na naukę przyjemności. Ooh uczy się wolno, nie ze względu na głupotę, o nie! - ze względu na to, że zawsze jest myślami gdzie indziej. Chyba dlatego tak się lubimy. W towarzystwie Ooh zawsze czuję się trochę tak, jakbym czytała książkę.

Korona Zbiór opowiadańOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz