Roki czuł, że odzyskał przytomność, lecz nie był w stanie otworzyć oczu. Wydawało mu się, jakby jego powieki zrobiono ciężkiego żelaza. Leżał tak przez chwilę, nie bardzo wiedząc jak długo, choć wydawało mu się, że raczej krótko. Wkrótce usłyszał głosy. Najpierw bardzo przyciszone, głuche, dziwnie bębniące. Po chwili dał jednak radę rozróżnić, co mówią.
— Co o tym sądzisz Breeze? — zapytał jeden z głosów. Twardy i szorstki. — Dlaczego nie rozerwało tego monstrum?
— Hmm, sam do końca nie wiem — odpowiedział drugi głos, który musiał należeć do Breeza. Ten był z kolei miękki i bardzo dźwięczny. Czuć było, jakby odbijał się w każdym zakamarku ciała i wnikał do środka. — Wydaje mi się, że to przez jego twardy pancerz. Wiem, że ciężko to sobie wyobrazić, ale tak właśnie uważam. Nawet mój cień tylko ledwie zarysował jego szczypce. To była potężna bestia.
"Właśnie bestia — przypomniał sobie teraz Roki. — Ten wielki skorpion. Co z nim? Skoro żyję, to ktoś musiał go zabić".
Nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, jak bardzo był zmęczony. Uciekał z dziewczyną, kreatorką. Nagle otworzył oczy. Przez chwilę oślepił go pomarańczowy blask niskiego, zachodzącego słońca. Niewiele widział, a to, co widział, było rozmazane. Udało mu się jednak dostrzec dwie sylwetki, które się w niego wpatrywały.
— Obudził się — rzekł twardy głos. — Co z nim zrobimy?
— Uratował tę dwójkę — odrzekł Breeze. — Należy mu się jakaś nagroda i podziękowanie. Miał niebywale dużo szczęścia. Od dawna nie widziałem tak silnego tworu jak ten skorpion. Dasz radę wstać chłopaku?
Roki podparł się rękami i podniósł do pozycji siedzącej. Wzrok zaczął mu wracać i widział coraz wyraźniej. Siedział na pokładzie balonu, choć miał wrażenie, że jest to statek, dopóki nie spojrzał w górę. Nad nim unosił się srebrny, podłużny balon, przyczepiony grubymi linami do pokładu, z których kapała dziwna tłusta substancja. Zerknął na swojego rozmówcę i natychmiast go rozpoznał.
To był ten człowiek, który go uratował. Roki czuł od niego bijącą niezwykłą siłę i charyzmę. Lewą rękę miał obandażowaną, lecz przez opatrunek nadal sączyła się krew. Wyraz jego twarzy mówił, że jest zmęczony, lecz mimo to, jego szaro-niebieskie oczy przenikały umysł. One nadal pozostawały trzeźwe i wypoczęte, a co więcej wydawały się niezwykle inteligentne. Długi blond wąs powiewał na wietrze, nadając ów człowiekowi niezwykłego wdzięku. Wyglądał jednak przy tym dosyć zabawnie. Brodę miał przystrzyżoną krótko w kształt kotwicy, co świadczyło o tym, że bardzo dba o wygląd i swoją prezencję. To dzięki niemu Roki wciąż żył.
— Dziękuję — wykrztusił Roki. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak bardzo chce mu się pić. Nie musiał prosić o wodę. Breeze podał mu pełny bukłak.
— Ty też świetnie się spisałeś — odrzekł, wskazując głową w miejsce, gdzie teraz Roki dostrzegł dwóch leżących. To byli oni. To ich uratował. Więc żyli. Nie wiedział dlaczego, ale jego serce wypełniło niezwykłe uczucie zadowolenia.
— Nic im nie jest? — zapytał. Dobrze pamiętał, w jakim złym stanie byli oboje. Chłopak mocno oberwał, a dziewczyna niemal zabiła samą siebie.
— Dzięki tobie jest z nimi wszystko w porządku. Chłopak ma złamaną nogę i stłuczone żebra, ale nic mu nie będzie, a dziewczyna potrzebuje trochę czasu, żeby do siebie dojść. Doprowadziła się do granicy swoich możliwości.
— Całe szczęście. — Roki odetchnął z ulgą, wiedząc, że to ryzyko nie poszło na marne.
— Mieli pecha — wtrącił się drugi z mężczyzn. Ten wyglądał jak góra mięśni. Wzrostem dorównywał pewnie Breezowi, lecz był niezwykle szeroki. Sprawiał wrażenie silnego. — Takie wyspy nie powinny mieć tak potężnych potworów. Ona była niewielka. — Wskazał palcem na lecącą wyżej wyspę — może takiej wielkości. Kto by się spodziewał, że trafią na osobliwość.
CZYTASZ
Onira {Tom I}
FantasyMagia, latające wyspy, żywioły i niczym niewyróżniający się protagonista z małej wioski, który będzie musiał stawić czoło złu i przeznaczeniu. Brzmi typowo, nudno i oklepanie? Może i tak, ale pozory często mylą, szczególnie jeśli chodzi o Onirę. Pra...