Rozdział X "Chaos"

48 7 28
                                    


Schody prowadziły aż do kwadratowego włazu. Światło wpadało przez otwór, oświetlając stopnie. Halvär wynurzył się na arenę i przywitał go wrzask niezliczonej ilości gardeł. Trąby dudniły, a rogi bojowe wydawały długie, przenikliwe piski. Rozejrzał się. Uczestnicy ustawili się w pojedynczym rzędzie, a na środku stał jakiś człowiek, który wskazywał każdemu, gdzie ma stanąć. Teraz machał ręką do Halvära i pokazywał mu miejsce na końcu szyku. Niewolnik w każdym przypadku zignorowałby go, ale nie dziś. Nie chciał niczego zepsuć. Wiedział, że jak się wyłamie, to zwróci na siebie niepotrzebną uwagę. Przeszedł kilkadziesiąt metrów po cienkiej warstwie pomarańczowego piachu, który miał za zadanie, jak najszybciej wsiąkać, rozlaną krew. Halvär wiedział, że poleje się jej dzisiaj wiele.

Ustawił się przodem, do wskazującego człowieka tak, jak wszyscy. Po swojej prawej miał jakiegoś trzęsącego się rycerza, a z drugiej strony dołączył prawdopodobnie gwardzista. Byli to potężnie zbudowani mężczyźni. Najczęściej zakładali złote hełmy i bogate, zdobione zbroje. Wyraz ich twarzy emanował pewnością siebie i oblicze tego tutaj zdradzało, kim był. Malowała się na nim duma i pogarda, dwie cechy, których Halvär nienawidził.

Rząd robił się coraz dłuższy. Niewolnik stanął na palcach, chcąc dojrzeć swojego towarzysza. Nie było to trudne i szybko zauważył, wystające ponad inne hełmy rogi.

Człowieczek zaczął klaskać i klaskał długo. Chciał, aby trybuny zamilkły, lecz tak się nie stało i gdzieś z drugiego końca areny rozbrzmiał wielki róg. Przeciągły, niski dźwięk natychmiast uciszył rozwrzeszczanych, skandujących ludzi. Człowiek, który stał na środku, odezwał się zbyt cichym głosem, aby ktokolwiek na trybunach, mógł usłyszeć. Halvär jednak słyszał.

— Powitajmy wielmożnego Alfreda z rodu Welatrix — mówił ów człowiek. Głos jego był coraz bardziej ochrypły, a oczy wychodziły z oczodołów, jakby miały pomóc, głośniej mówić. Całe szczęście nie musiał dodawać nic więcej, bo przez bramę w murze, który oddzielał arenę od publiczności, przeszedł młody chłopak. Mógł mieć co najwyżej szesnaście lat. Czarne, długie loki spadały mu na ramiona i oczy. Odgarnął je pulchną dłonią. Ubrany był w jaskrawe szaty z najwyższej jakości jedwabiu i w buty z delikatnej skóry. Na serdecznym palcu błyskał gruby, złoty sygnet, a z szyi zwisał naszyjnik, wykonany z tego samego kruszcu. Z obu stron towarzystwa dotrzymywali mu gwardziści z halabardami w dłoniach. Ich zielone płaszcze powiewały za nimi, przenosząc podmuchem ziarenka piasku. Za nim kroczyła jeszcze jedna osoba, ubrana elegancko w czarny, zapinany na guziki płaszcz. Zatrzymali się kilkanaście metrów, przed oczekującymi rycerzami. Alfred szepnął coś do człowieka stojącego za nim, który zaraz po tym wystąpił do przodu. To właśnie on odezwał się tym razem.

— Stoi przed wami, Alfred z rodu Welatrix — powtórzył po swoim poprzedniku. Jego głos był jednak znacznie mocniejszy i poniósł się echem w górę. — Powitajcie go gromkimi brawami! — krzyknął. — To on wystawia w turnieju główną... — Ryk publiczności zagłuszył jego kolejne słowa. Ludzie wstawali z kamiennych krzeseł i wiwatowali, a mówca czekał cierpliwie, aż skończą. — Wystawia w turnieju główną nagrodę. Runiczny miecz!

Zapadła krótka cisza, a zaraz potem kolejne okrzyki. Alfred nakazał wnieść miecz. Kolejne dwie osoby przeszły przez bramę. Powoli niosły zdobiony, metalowy podest, na którym w specjalnym uchwycie zawieszono broń. Ostrze prezentowało się wspaniale. Sprawiało wrażenie szerokiego, jednak długością podobne było do oburęcznych mieczy. Stal została zastąpiona ciemnoszarym kamieniem, między którym wiły się zielone, błyskające własnym światłem symbole, runy. Samo ostrze wydawało się popękane w kilku miejscach, ale to właśnie runy, trzymały te fragmenty razem i spajały całe ostrze podobnie, jak nić spaja blizny.

Onira  {Tom I}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz