12.

22 3 0
                                    

[ Zachęcam do posłuchania piosenki powyżej *.* ] 



- Jaja sobie robicie - zaśmiał się Alan, ale kolor jego twarzy zmienił się na różowo siny. W każdym razie wyglądał, jakby miał za chwilę rozwalić stół.

- Z czegoś takiego nie bardzo. Zrujnowałeś jej życie.

- Że co? - Alan był na granicy opanowania.

- Monica jest załamana. Od dwóch dni nie wychodzi z domu.

- Co mnie to, do kurwy, obchodzi?

- Ej ziom, to twoja była. Zostawiłeś coś po sobie, więc przyjmij to na klate!

Alan spojrzał na mnie. Wyglądał jak zwierzę, które chodzi dookoła klatki i czeka na odpowiedni moment, by wykonać skok.

Skuliłam się, zażenowana ową sytuacją. Jeszcze przed chwilą czułam między nami zrozumienie, jakieś silne uczucie które nas łączyło. Jeszcze przed chwilą siedział tak blisko i z troską mnie dotykał. Jak mógłby postąpić tak nieodpowiedzialnie?!

- Macie dowód? Test ciążowy, wyniki badań? - zapytałam cicho chłopaków.

Najstarszy z nich, Sebastian wyszukał czegoś na swoim telefonie i pokazał nam zdjęcie przesłane przez Monicę - wynik pozytywnego testu.

Machnęłam ręką.

Nie będę się w to wtrącać. To sprawa między Alanem a Monicą. Ich relacja od początku była napięta jak drut, wisiało nad nimi jakieś nieposkromiona rządza władzy.

Jednego tylko byłam pewna: jeżeli ta dziewczyna naprawdę jest z nim w ciąży, muszę zdusić swoje uczucia. Zapomnieć o nim, a najlepiej, wyprowadzić się, bo nie mam czego tu szukać.

Wyszłam do łazienki, by zostawić ich samych. Chwilę potem moich uszu doszedł dźwięk otwieranych drzwi frontowych i glos Hanny.

- Chcecie zrobić z niego idiotę?! - zaczęła się drzeć. - Ta, już wierzę w jej ciążę. Jeśli jest, to na pewno nie z nim!

- Nie sypiamy ze sobą od kilku miesięcy, więc jak to jest możliwe?

- Ona twierdzi, że to ty jesteś ojcem - słyszałam podniesione głosy chłopaków.

- Gówno prawda. Znowu mnie w coś wrabia. Dość tego. Ucinam jej całkowicie pensję.

- Alanie, co ty wyprawiasz? - wyszłam natychmiast. - Pozbawisz Hannę dostępu do leków!

Popatrzył na mnie z góry.

- Po co jej leki, skoro twoja wspaniałomyślna uzdrowicielka jej pomoże.

- To nie jest moja uzdrowicielka! - warknęłam.

- Przestańcie oboje! - krzyknęła Hanna więc zamilkliśmy i popatrzyliśmy na nią.

- W ten sposób nikomu nie pomagacie - szepnęła. - Chłopcy, na was już czas. Żegnam. A wy - wskazała na nas - weźcie rzeczy i jedźmy, zanim zrobi się ciemno.

Nikt nie zamierzał się z nią spierać, choć przybysze wyglądali na urażonych.

W ciszy zanieśliśmy torby do samochodu a potem ruszyliśmy do Lilywhite.

Długo jechaliśmy w ciszy. Nie miałam ochoty się produkować, bo wiedziałam, że to dla nich mocno stresowa sytuacja a nerwów mają aż za nadto. Skupiłam się na odliczaniu kilometrów i modliłam się w duchu, by nasza wyprawa nie poszła na marne...

- Czy raczysz wreszcie przemówić, braciszku? - nie wytrzymała Hanna.

- Nie ma takiej potrzeby. Podziwiaj widoki.

- Czemu jesteś taki bezczelny?!

-Ponieważ ostatnio wszystko się komplikuje, nie zauważyłaś?

Pokręciłam głową i sięgnęłam po bidon.

- Ja odniosłam wrażenie, że dzięki Rose jest lepiej...

Prawie się zakrztusiłam wodą. Zakręciłam bidon i chrząknęłam. Musiałam im przypomnieć, że tu jestem.

- Za tym mostem w lewo - mruknęłam. Powoli zbliżaliśmy się do wzgórza i polnych, niewykończonych dróg.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy dojechaliśmy przed stary, drewniany dom.

Tak dobrze znałam to miejsce, zapach kwitnących drzew i świeżo skoszonej trawy, że wychodząc z auta wzięłam głęboki, długi wdech.

Rodzeństwo rozejrzało się dookoła, po czym dali znak, bym prowadziła.

Weszliśmy na mały ganeczek, na którym wisiało mnóstwo doniczek z ziołami, bez wątpienia informując przybyszów, kto zamieszkuje ten teren.

Drzwi otworzyła stara kobieta - w Lilywhite nazywamy ją Josephine. Z uśmiechem zaprosiła nas do środka, odrazu przypatrując się Hannie, która zmieszała się lekko.

U Josephine byłam tylko raz w życiu, i to wtedy, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Wygląd izby przypominał ten z dziewiętnastego wieku. Okna były pootwierane, koronkowe firanki fruwały w powiewach wiatru który niósł zapachy najróżniejszych mieszanek roślin.

Hanna i Alan usiedli na starej, wypłowiałej kanapie niemal zapadając się w nią, mnie zaś kobieta zaprosiła do mniejszego pomieszczenia, na osobności.

- Zmagasz się w ogromnym ciężarem. Nosisz go w umyśle i w sercu. Weź to - to były jej pierwsze wypowiedziane słowa. Podała mi słoik wypełniony koszyczkami rumianku i różnokolrowych kwiatów. - Pij to raz dziennie.

- Dziękuję Josephine, lecz tu chodzi o moją przyjaciółkę. Jest nieuleczalnie chora, ma poważną wadę serca i... Czy...

Staruszka uciszyła mnie przykładając palec na usta. Schyliła się do kredensu i wyjęła skrzynkę. Potem dała znak, by Hanna za nią poszła.

- Musimy tu na nią poczekać. Trochę to potrwa - poinformowałam Alana, który siedział z podkurczonymi nogami i bawił się palcami. Pokiwał głową.

- A to co? - zauważył moj słoik.

- Chyba coś na uspokojenie - próbowałam posłać mu uśmiech. - Cokolwiek się okaże, Alanie, miej świadomość, że robisz wszystko co w twojej mocy by...

- Nie, nic nie robię. To był twój pomysł - wciął się.

- Mówiłam, że trzeba spróbować wszystkiego.

Wzruszył ramionami.

- Ja nigdy bym z nią tu nie przyjechał, Rose. Co ta babka może zdziałać? Odprawi jakieś czary i puści ją do domu, po czym nagle guz zniknie? Wierzysz w cuda?

- Przestań. Zachowujesz się, jakby wcale ci nie zależało na jej życiu - ugryzłam się w język. Było za późno.

Alan wstał i wyszedł z chaty. Nie zamierzałam do niego dołączać, ani przepraszać.

Ma prawo przeżywać te emocje i być na mnie zły. Ma prawo do złości.

Minęła godzina, zrobiło się całkiem ciemno, gdy drzwi do osobnego pokoiku otworzyły się ze skrzypnięciem i pokazała się w nich Josephine. Omiotła wzrokiem izbę, zapaliła światło i zbliżyła się do mnie.

- Gdzie brat?

- Pewnie siedzi w ogrodzie - odpowiedziałam. - Co z Hanną?

- Znajdź brata - rozkazała tylko. 



Chcę uciec z mojego życia [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz