Rozdział XIV. Rivan

127 18 18
                                    

– Lądujemy – zawołała profesor Plamant, przekrzykując wiatr.

Rivan wyprostował się, czując ogarniającą go adrenalinę. Cel podróży znajdował się zaledwie w odległości godzinnego spaceru. Ukradkiem sprawdził perły w woreczku. Zdążyły odzyskać część magii, choć nadal wolałby, aby było jej więcej. Zacisnął wargi, patrząc na zdecydowanie zbyt blade kolory. Ukradkiem uderzył się w czoło, wyrzucając z głowy niepokojące scenariusze, jakie tworzył od paru godzin i pociągnął za wodze, kierując Ognika w stronę wskazanej przez nauczycielkę polany.

Zsunął się z grzbietu, a wówczas nogi same się pod nim ugięły. Od ostatniego postoju minęło zdecydowanie zbyt dużo czasu, mięśnie Rivana zesztywniały. Spojrzał spode łba na Diego, gdy ten z lekkością zeskoczył z siodła. Jazda nie dokuczała mu w najmniejszym stopniu. Elf wyjął z juk przytroczonych do smoczego siodła pas ze sztyletami. Zapinając sprzączkę, rzucił okiem na Ash, która nadal nie ruszyła się z grzbietu Ognika. Raz po raz przejeżdżała palcem po jego łuskach, a ów ruch był wręcz alarmująco spokojny.

– Ash? – zagadnął najłagodniej, jak potrafił. – Musimy iść.

– Co? A, tak, oczywiście. – Stanęła na ziemi, mechanicznym ruchem poprawiła pasek ze sztyletami.

Rivan wpatrzył się w jej ręce, dostrzegając każde ich najmniejsze, niezamierzone drgnięcie, każdy prześwit w przebraniu elfki. Był to desperacki wysiłek ze strony Ash, który powodował u niego mimowolne marszczenie brwi. Otworzył usta, lecz zaraz na powrót je zamknął. Postanowił nie wybijać jej z tej kruchej iluzji bezpieczeństwa, jaką zdołała stworzyć wokół siebie. Zamiast tego delikatnie pchnął ją ku dwuszeregowi Pikiet, który zaraz potem ruszył w drogę do przeklętego miasta.

Dla wszystkich było jasne, że nie będą mogli tak zwyczajnie wejść przez bramę, udać się spacerowym krokiem ku twierdzy Kła, dostać się do niej jak gdyby nigdy nic i kulturalnie porozmawiać z okrutnym przywódcą Tygrysów. Mieli wprawdzie fioletowe perły, lecz podczas poruszania się po mieście nie mogli z nich korzystać, ponieważ nie widzieliby siebie nawzajem. Powtórzył w myślach trasę, którą opracował w Kolegium wraz z profesor, bazując na mapach miasta. Obawiał się, iż nie były one zbyt adekwatne, ale to musiało wystarczyć.

Przez las przetaczały się podmuchy mroźnego wiatru, zapowiadając nadchodzącą wielkimi krokami zimę. Zadrżał pomimo grubego płaszcza. Wicher poderwał do góry kilka listków, które wzbiły się w powietrze i przemknęły pomiędzy pniami drzew, lecz wtem zatrzymały się pomiędzy dwoma obdartymi z koron dębami, jakby uderzyły w niewidzialną ścianę. Krajobraz drgnął, zaś liście powoli opadły na ziemię. Z woreczka z perłami dobiegł głuchy stukot, gdy Rivan potrząsnął głową, zrzucając ów nietypowe zjawisko na karb swojego zdenerwowania. Nawet wiatr sobie z nimi pogrywał.

Gdy dało się dostrzec pustą przestrzeń, jasno sugerującą koniec puszczy, nauczycielka przystanęła i szeptem nakazała narzucić na siebie kaptur niewidzialności. Deszcz fioletowych iskier spadł na ziemię, otaczając miejsca, gdzie przed chwilą stało dziesięcioro perłowych magów. Elf spojrzał nerwowo na pustkę przed sobą, mając nadzieję, iż Ash nie pogrążała się właśnie w ataku paniki. Nie dostrzegał wprawdzie żadnych wyrywających się spod kontroli czarów, lecz nie uspokajało go to w najmniejszym stopniu.

– Od teraz starajcie się nie odzywać. Niech wszyscy potwierdzą, że znają plan.

Dziewięć głosów przytaknęło niemrawo, nikt nie zadał żadnych pytań. Wszyscy starali się skupić na nadchodzącym zadaniu.

Widok bramy Dircandu zaparł mu dech w piersiach.

Można by sądzić, że wyglądała na odpychającą, w końcu stanowiła wejście do kryjówki największych przestępców w kraju, lecz wywierała przeciwne wrażenie – powszechnie kojarzyła się raczej z wrotami pałacu. Wielkie, wykonane z pietyzmem kamienne mury okalały całe miasto, zaś dwuskrzydłowe drzwi skonstruowano z powykręcanych na wszystkie strony złocistych ornamentów, skrzących się w promieniach słońca, które co jakiś czas przebijały się przez sunące po niebie chmury. Była to jedynie farba, którą często należało nakładać ponownie, ale chodziło nie o trwałość, a o efekt majestatu zdolny powalić na kolana. Dla elfa jednakże były to wrota do piekieł, a otwarte usta stanowiły wyraz nie podziwu, tylko przerażenia. Zmusił się do dalszego marszu z najwyższym trudem.

DircandOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz