rozdział xii; remis

27 6 25
                                    

Kiedy moje nogi wbrew woli prowadzą mnie w stronę pomnika anioła, Arthfael już sam tasuje swoje karty. Przerzuca je z łatwością z ręki do ręki, jakby w ogóle nie obchodziły ich prawa grawitacji. Latają to w jedną, to w drugą stronę, podczas gdy ja układam w głowie listę wszelakich przekleństw, których mogę użyć w najbliższej rozmowie z Mayą Lennox. Udaje mi się nawet ułożyć je alfabetycznie. Theodore musi je słyszeć, bo co chwilę tylko krzywi się, jakby właśnie zjadł cytrynę. Mimo to nie odzywa się, by zganić mnie za niekulturalne słownictwo. To już musi znaczyć, że naprawdę jest z nim źle. Nie, żeby ze mną nie było.

Arthfael rozciąga się na cokole pomnika, jakby zimny, twardy marmur był dla niego wygodny. Gdy ziewa, czarne tatuaże na jego rękach wibrują, by potem powrócić do swojego standardowego rytmu i sunąć jak dżdżownice od nadgarstka aż po łokieć i z powrotem. Mężczyzna podśmiewa się pod nosem, a ja z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że musiał słyszeć moje myśli na jego temat. Wszystkie.

— Skąd mamy mieć pewność, że Arthfael nie będzie w ten sposób oszukiwał? — odzywa się nieśmiało Theodore, a mi chwilę zajmuje pojęcie, że mówi o czytaniu z głowy przeciwnika. No tak, że też sam nie wpadłem na to wcześniej.

— Macie jego słowo, że do czegoś takiego nie dopuścimy — zapewnia Sansevieria. Nieważne, co by mówiła, zawsze wywołuje to u mnie dreszcz. Jej głos nie brzmi jak ten Theodore'a - jak niedostrojone radio, skrzypiące i świszczące. To tak jakbym wylądował tuż przy głośniku na wielkim koncercie. Piosenkarza widzę kilkanaście metrów od siebie, ale głos słyszę niemal jak własne myśli. Syczy jak wąż i warczy jak lew, zdecydowanie zbyt blisko mojej głowy.

— Ale co da nam samo słowo? — pytam, odzyskując część pewności siebie. Oddycham głęboko, może tylko trochę za wolno jak na standardy. Czy mi się wydaje, czy znowu się pocę? Cholera, jak ja nienawidzę lata.

— Arthfael Arquero nie łamie przysiąg.

— Tego też nie mamy pewności — tym razem mówi Theodore. Wydaje się zmieszany, gdy wszystkie spojrzenia kierują się na niego. Przełyka głośno ślinę, chociaż że zdecydowanie nie musi, i rozpływa się w powietrzu, by pojawić się tuż za moimi plecami jak przestraszone dziecko za rodzicem.

Czuję się jak w scenie z horroru. Gdyby rudzielec nie był już martwy, na sto procent byłby tą jedną osobą, która ginie pierwsza. Ja byłbym tym, który umiera ostatni: w najgorszych okolicznościach, zamordowany najbrutalniej, otoczony trupami najbliższych, których śmierci musiałem oglądać na własne oczy. W dzieciństwie uwielbiałem filmy grozy i już od dobrych ośmiu lat mam dokładnie zaplanowaną scenę mojej śmierci z rąk opętanej lalki. Jakkolwiek irracjonalnie to brzmi, właśnie takie były moje fantazje w wieku dziewięciu lat. Nic dziwnego, że wyrosłem na to, na co wyrosłem.

— W takim razie daję wam moje słowo — odpowiada cierpliwie Sansevieria.

— A tobie to jeszcze bardziej nie ufam — mruczę pod nosem. Niestety gryzę się w język dopiero w momencie, gdy te słowa wychodzą z moich ust, a ta nieżywa kobieta mrozi mnie najzimniejszym spojrzeniem, jakie miałem okazję w życiu ujrzeć. Demosthenes przy niej to potulna owieczka.

Sansevieria wygląda, jakby już była gotowa zmusić swoje tygrysy do ataku, ale w tym momencie sam Arthfael macha na nią ręką. Kobieta posłusznie ustawia się na miejscu za posągiem anioła, na którym w dalszym ciągu spokojnie siedzi jej pan. Oboje patrzą na mnie z taką samą zimną powagą, pomimo że jedno z nich uśmiecha się półgębkiem. Moja grdyka podskakuje, gdy po raz tysięczny tego dnia przełykam ślinę. Wbrew rozsądkowi - który aktualnie został zepchnięty w tył mojej głowy przez głupotę nie-ludzką - siadam naprzeciwko Arthfaela. Ja usadowiłem się na trawie, ale on wciąż siedzi na postumencie, więc oczywiste, że znajduje się teraz dużo wyżej ode mnie i by spojrzeć prosto w jego oczy muszę zadrzeć głowę. Ktoś już zaczyna tasować przed nami karty. Nie mam nawet pojęcia, w co my teraz gramy.

❞legally dead❝Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz