rozdział xxiii; jeszcze nigdy nie byłem posądzony o morderstwo świnki morskiej

13 3 65
                                    

Budzą mnie promienie słońca, świecące mi prosto w twarz przez zabrudzoną szybę. Zastałe mięśnie bolą mnie, gdy próbuję się podnieść i choćby przetrzeć oczy. Nie mam siły na nic, ale wiem, że powinienem już się zbierać. O ile dobrze pamiętam, obiecałem stawić się na trzynastą. Sięgam po telefon, by sprawdzić godzinę. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to komunikat, że moja komórka ciągnie już na ostatnich procentach i wymaga naładowania. Zawsze o tym zapominam. Dopiero potem widzę, że jest już dziewiąta. Dziwię się, że nikt nie stawił się wcześniej, by mnie obudzić. Piers, przekazujący, że ojciec każe mi przyjść na śniadanie, albo chociaż Theo, który zajmuje się moim harmonogramem. Zważywszy na fakt, że dojazd tramwajami pod dom Heather zajmie mi jakieś pół godziny, zostało mi jeszcze nawet trochę czasu dla siebie.

Wciąż jestem w wczorajszych ubraniach, które teraz śmierdzą potem. Mój oddech musi pachnieć jeszcze gorzej. Nie myłem wczoraj wieczorem zębów po kolacji, więc wychodzi na to, że ostatni raz zrobiłem to jakieś dwadzieścia cztery godziny temu w zaokrągleniu.

Sięgam po czystą bieliznę, ręcznik i idę do łazienki na piętrze. Na korytarzu widzę, że drzwi do pokoju Piersa są szeroko otwarte. Z dołu dochodzą jakieś krzyki i zawodzenia. Uznaję to za normę i zamykam za sobą drzwi. Łazienka jest prawie tak duża, jak moje poddasze, ale tak okropnie zagospodarowana, że wydaje się mikroskopijna. Wszędzie walają się pudła pełne niepotrzebnych ubrań, jakby pomieszczenie spełniało funkcję kolejnego składzika. Ledwo dopycham się do prysznica. W którym, nawiasem mówiąc, woda jest zimna jak diabli, więc tylko sam pogarszam sobie humor, zmuszając się do wzięcia  takiej kąpieli.

Wychodzę z łazienki w samych bokserkach. Piers na parterze płacze. Wciąż mnie to nie interesuje. Może powinno.

Theodore siedzi już na parapecie jedynego okna na poddaszu i bawi się sznurkami swojej zielonej parki.

— Lepiej zejdź na dół. Niezłe przedsta… — zaczyna rozbawiony, ale szybko urywa, gdy mnie widzi. Czerwienieje i odwraca się, jakby wcale nie spędził wcześniejszych lat liceum na przebieraniu się z kolegami z klasy w tej samej szatni. Wzruszam na to tylko ramionami i zaczynam szukać sobie jakichś ubrań na randkę. — Znowu śniła ci się dzisiaj Heather w uroczym fartuszku, robiąca ci gofry.

— Też byś tak chciał, co? — mruczę. Poświęcam w tej chwili Theo tylko pięć procent mojej uwagi. Naprawdę mogłem zapakować więcej ubrań. W koszuli i bluzie już byłem, więc drugi raz się tak nie pokażę. Biały golf? Wyglądam tragicznie w bieli.

— Ale że z kim w tym fartuszku?

Dopiero odwracam się do Theo i poważnie mierzę go wzrokiem.

— Nie gadaj, że na poważnie się nad tym zastanawiasz.

— Nie, żebym coś sugerował, ale też dobrze byś w nim wyglądał…

— Koniec rozmowy.

— Ale…

— Koniec rozmowy, Theodore.

Chłopak tylko nadyma policzki i znowu odwraca się do mnie tyłem, by powrócić do jakże fascynującej zabawy sznurkami kurtki.

Znajduję granatową koszulę w kratę. Jakimś cudem jest tylko odrobinę pognieciona, a więc całkowicie zdatna do noszenia. Z tym że nienawidzę zakładać koszul na gołe ciało. Sięgam znowu po tamten biały golf i wciągam go najpierw, dopiero na niego koszulę, której nawet nie zapinam. Spodnie biorę jakiejś pierwsze z brzegu, trafia na beżowe sztruksy. Kto jeszcze teraz nosi sztruksy?

— Według mnie wyglądasz dobrze.

— Jeszcze jedno twoje słowo, Salisbury, a powiem Heather, że tylko udawałeś miłość do niej, bo w rzeczywistości byłeś gejem.

❞legally dead❝Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz