Rozdział 7

206 11 9
                                    

~ ♡︎ ~

  NARRATOR

Kilkanaście lat przed trafieniem do labiryntu...

Pewne rodzeństwo bawiło się razem w pokoju swoich rodziców. Dziewczynka układała puzzle, a chłopiec wkładał do swojego albumu nowe karty z piłkarzami. Byli bardzo zgranym rodzeństwem. Oboje się o siebie troszczyli i bronili siebie nawzajem. Peter był starszy od Katherine o dwa lata. Strzegł swojej młodszej siostrzyczki, jak oka w głowie. Gdy potrzebowała pomocy zawsze mogła na niego liczyć. Na dzieciństwo też nie mogli narzekać. Mieszkali w pięknym dużym domu. Ojciec często i chętnie spędzał z nimi czas. Jak tylko miał wolną chwilę zabierał ich w jakieś ciekawe miejsca, lub oglądał z nimi bajki w domu. Za wszelką cenę chciał, aby jego dzieci miały wszystko co najlepsze i czuły się jak najlepiej. Był opiekuńczy i troskliwy. Tego samego niestety nie można było powiedzieć o ich matce. Oczywiście kochała ona tą uroczą dwójkę, ale nie okazywała tego za często. Prawie w ogóle nie było jej w domu. Kobieta pracowała w firmie wolontariackiej. Pomagała biednym ludziom i tym samym zapominała o własnej rodzinie. Teraz kiedy pojawiła się ta dziwna choroba to tym bardziej. Wirus był jej wymówką na wszystko. Jej mąż był lekarzem, co idzie za tym, że miał więcej obowiązków. Też pracował nad tym, żeby zwalczyć wirusa. Martwił się, że choroba się rozprzestrzeni o wiele szybciej, niż powinna. Ale jednak mimo to znajdował czas dla Katherine i Petera. Czasami nawet zwalniał się z pracy, lub zabierał ich ze sobą. Natomiast ich matka jeszcze nigdy nie odebrała Petera ze szkoły, a Katherine z przedszkola. Pewnie nawet nie wiedziała, gdzie owe placówki się znajdują. Ojciec dzieci bardzo kochał swoją żonę, ale nie rozumiał, jak można być tak pochłoniętym pracą i zapomnieć o własnych dzieciach. Małżeństwo dość często się o to kłóciło. Jonson bał się, że długo tak nie wytrzymają, a jeśli by się rozwiedli to dzieci ciałkiem straciłyby matkę. Zaczął też podejrzewać, że może praca to tylko pretekst.

Dziś był wyjątkowy dzień, ponieważ Katherine obchodziła swoje 4 urodziny. Dzieci zawsze miały organizowane huczne przyjęcia. W wielkim ogrodzie, z magikiem, piniatą powieszoną na drzewie, wiele słodyczy, gier i zabaw na świeżym powietrzu. Jednak tym razem ich ojciec przygotował coś innego. Ponieważ obostrzenia z dnia na dzień się powiększały, nie można było organizować takich wielkich przyjęć. Chciał urządzić wieczór bajek, wspólnych gier i zabaw ze skromnymi przekąskami. Mial nadzieję, że tym razem żona odłoży prace na bok i spędzi trochę czasu ze swoją rodziną. Z nim... Jedno było pewne, bardzo brakowało mu żony. Kiedyś było inaczej. Spędzali ze sobą wiele czasu. Rozmawiali, śmiali się, żartowali, przeżywali razem dosłownie wszystko. Często się nawet śmiali z tych telenoweli, które leciały w telewizji, ale jakiś rok temu po prawie rocznym wyjeździe Victorii, bo tak nazywała się matka rodzeństwa, kobieta stała się jakaś dziwna. Zaczęła być oschła, przestała rozmawiać, wręcz nawet uciekła od rozmowy. Przestała zwracać uwagę na dzieci, zaczęła je ignorować, jakby ich w ogóle nie było.

Katherine i Peter siedzieli w pokoju, dopóki nie usłyszeli rozmowy z dołu, która ich zaciekawiła.
Nie czekając na nic szybko zbiegły na tych swoich małych nóżkach na sam dół. Schowali się za ścianą, żeby nie było ich widać. Dość często podsłuchiwali rozmowy dorosłych i nawet dobrze im szło. Mieli po prostu wprawę. Między salonem, a kuchnią stali ich rodzice, zawzięcie dyskutując. Można, by wręcz rzec, że się nawet kłócili. Co nie było nowością. Od jakiegoś czasu bardzo często się sprzeczali, ale starali się tego nie robić przy dzieciach. Niestety oni i tak to zauważali. Bardzo ciężko to znosili. Nie lubili patrzeć, jak ich rodzice się kłócą.

— Gdzie idziesz? — Zapytał Jonson, zwracając się do swojej żony, która nakładała swój bezcenny brązowy płaszcz i przy okazji pakowała jedzenie do bardzo dużej torby.

Don't forget I love you || TMRWhere stories live. Discover now