rogi diabła przestały
mi przeszkadzać.
na chwilę. na moment.
na killa sekund. może kilkanaście.
bo dalej myślałem o ich
ostrych końcach, pozbawionych
duszy oczach, smętnym uśmiechu, chociaż starałem się
przywoływać tylko łagodną twarz.zakładem na nie koronę z kwiatów.
miałem nadzieję, że takim
sposobem pozbędę się ich
agresywnego wdzięku.
(nie pozbyłem)
mamrotałem pod nosem kolejną piosenkę, która przestanie być
ważna za kilka dni, mimo iż
teraz nie potrafiłem pozbyć
się tej brzydkiej melodii z głowy.
za kilka lat nawet nie będę
pamiętać o tekście znaczącym
tyle, co zwiędła koniczyna.
nikogo nie obchodziły
zwiędłe koniczyny.nie czułem obrzydzenia
(lub może dalej było gdzieś
tam w środku, minimalne, przytłumione przez inne
równie okropne uczucie) widząc
to. (czym było "to"?)– jesteś złym człowiekiem, theo.
szeptałem niemrawo, gdy byłeś
już dawno pogrążony śnie, a
twoja głowa leżała na mojej
klatce piersiowej. tej, z której
niedawno wyrywałeś moje serce.
(co tutaj robiłeś?)
głaskałem twoje za brudne, za miękkie, za długie włosy.
przez chwilę przeszło mi
przez myśl, że były
idealne (nie były).
wyglądałeś spokojnie, za spokojnie,
nie wystarczająco spokojnie.– zawsze nim będziesz.
twoje serce biło stabilnym rytmem.
nie zdawałeś sobie sprawy z
coraz to gorszych słów, które opuszczały moje usta. może nie chciałeś o tym wiedzieć.zrozumiałem, dlaczego przestałeś uciekać.