Rozdział 4

96 21 13
                                    

*

Nie opowiedziałem ci jeszcze, co się działo, zanim Gvĕna zabrała mnie do wąwozu, by pokazać pochód z latarniami. Tak, jestem przekonany, że pragnęła mi to pokazać. Nie wiem, w jakim celu, Tim. Być może chciała, żeby w mojej pamięci ten pierwszy dzień na wyspie nie wypełnił się jedynie obrazem zbiorowego samobójstwa, którego byłem świadkiem. Właśnie tym była dziwna ceremonia, którą widziałem niedługo po wylądowaniu.

Mam tutaj bardzo dużo czasu, by myśleć. Jestem zamknięty w celi od prawie stu dni. Tak, Tim. To już sto dni, od kiedy skoczyłeś. Od kiedy kazałem ci skoczyć. To, co zobaczyłem, zanim straciłem wzrok, powraca do mnie częściej niż całe wcześniejsze życie. Służba, piloci, koledzy, samoloty, wykłady w Akademii... Wszystko jest gdzieś w pamięci, ale moja świadomość nie przywołuje tego. Całymi dniami leżę w mroku, a ona odtwarza tylko te kilka godzin, które dzieliły moje awaryjne lądowanie od walki z wilkiem. Swoją drogą, czy wiesz, że nigdy wcześniej nie zabiłem zwierzęcia? Nawet małego. Tak się złożyło, jestem tego pewien, że dopiero tu, na wyspie, po raz pierwszy odebrałem życie innej istocie. Czy to ma jakieś znaczenie? Nie wiem, Tim. Może gdy się spotkamy, gdy cię odnajdę, wspólnie znajdziemy odpowiedź. Chciałbym, żebyś mi czasem odpowiedział, bracie. Ironia – zawsze to ty więcej mówiłeś. A teraz leżę tu ślepy, uwięziony i gadam do ciebie. A ty milczysz.


***

Peter spojrzał prosto w czarne oczy i zamarł. A więc wyspa nie jest bezludna. Oczywiście, że nie jest. Natura nie stworzyłaby takiego placu, lądowiska, czy cokolwiek to było. Natura nie stworzyłaby tych dziwnych, wyglądających na martwe drzew przypominających wieże. Natura nie stworzyłaby tak wydłużonych, przenikliwych oczu, które patrzyły na niego. Natura... chyba musiałaby przybyć w to miejsce osobiście, musiałaby użyć wszystkich swoich sił i całej mądrości, harmonii oraz piękna, by stworzyć istotę, do której należały te oczy.

Chociaż Peter nie widział jej całej, dziewczyna – bo to musiała być dziewczyna, co do tego nie miał wątpliwości – była wysoka, smukła i tak harmonijnie zbudowana, że w pierwszej chwili pomyślał, że jest rzeźbą. Że jakiś artysta o boskich wręcz dłoniach wydobył kształty z czystego marmuru i z sobie tylko znanych powodów oparł to arcydzieło o ścianę wieży. Może zrobił to celowo, by przybysze natykali się na ten widok i stawali jak wryci, zupełnie jak teraz Peter.

„Nie, to nie rzeźba" – pomyślał powoli i ostrożnie, jakby nie chcąc spłoszyć istoty, która wpatrywała się w niego w zupełnym bezruchu – „to jest coś żywego". Stał już dłuższą chwilę i zaczęło ogarniać go poczucie groteskowości całej sytuacji. Zdał sobie sprawę, że po prostu gapi się bezczelnie na dziewczynę, która prawdopodobnie znalazła się tu przypadkiem i jest równie zdziwiona jak on. A jeśli jego przypuszczenia są słuszne, a więc ten plac nie jest dzikim lądowiskiem przemytników heroiny, to dziewczyna może być przerażona, bo nigdy nie widziała samolotu.

„Dzikie plemię jakieś?" – przeszło mu przez myśl. I chociaż koncepcja była absurdalna ­– wszystkie zamieszkane wyspy dawno zostały odkryte, w tej części Pacyfiku także – dodała mu odwagi. By przełamać pierwsze, niekorzystne wrażenie, jakie najwidoczniej zrobił na tubylcach, ruszył prosto w kierunku dziewczyny z zamiarem przywitania się i wyjaśnienia całej sytuacji. Czy zamierzał coś powiedzieć? Tłumaczyć gestami, że samolot uległ awarii? Znaleźć zejście na plażę i, wymachując rękami w kierunku południowym, prosić o pomoc w odnalezieniu Tima, Henry'ego oraz Sebulime? Sam nie wiedział. Postanowił, że zacznie, a potem jakoś to będzie.

Nie dane mu jednak było dowiedzieć się, jakie były jego własne zamiary. Gdy tylko zrobił pierwszy krok, dziewczyna wzdrygnęła się, odrywając twarz i dłoń od ściany wieży. Chwilę później odwróciła się i uciekła. Jej jasna, zgrabna sylwetka mignęła jeszcze między drzewami, a potem znowu zapanował całkowity, starożytny bezruch. Peter szedł jeszcze, jakby nie od razu dotarło do niego, że szansa na rozmowę z tubylcami w osobie pięknej dziewczyny właśnie się ulotniła. Stanął dopiero wtedy, gdy minął pierwszą wieżę. Patrzył przez jakiś czas w głąb lasu, oszołomiony nieco i zdezorientowany. Miał jednak przed sobą tylko wydrążone, gigantyczne, białe drzewa.

Trzydziesty równoleżnikOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz