Bitwa o Trost; wspomnienia cz.1

129 11 7
                                    

Jean
rok 850

Miasto okryte było niekomfortową ciszą. Kilka poprzednich dni bez przerwy drżało, jakby jego ulice i domy również bały się o swoje życie. Idąc nagrzanymi słońcem, kamienistymi drogami nadal można było wyczuć nieprzyjemną, szczypiącą w oczy woń. Nikt nie wiedział jednak czy to odór przenoszonych zwłok, czy to łzy same cisnęły się do oczu. Może był to smród parujących ciał martwych tytanów, których nie sposób było usunąć z ulic? Drogi przesiąknięte były krwią, potem, łzami i strachem, najczystszą formą przerażenia. Nigdy nie zapomną wydarzeń z tego tygodnia, ponieważ nie były na to gotowe. Nikt nie był.

Szli w ciszy środkiem pustej uliczki, niosąc w ramionach co najmniej tuzin kocy, cali okryci klejącym pyłem, wspinając się w stronę kwatery ostatkami sił. Podzieleni na grupy zaopatrzyli w nie już setki ludzi, którzy stracili dachy nad głową. Te nieśli już dla siebie i ocalałych przyjaciół.
- Masz Connie, zostało mi trochę na dnie.
- Myślę, że jemu bardziej się przyda. - rozmowa tocząca się między towarzyszami Kirsteina jedynie przelatywała mu przez głowę. Nie było w niej miejsca na zbędne interpretacje cudzych słów. Nogi już automatycznie niosły go w górę ulicy, w głowie kotłowało się tysiące niewyraźnych myśli. Utknęły gdzieś pomiędzy euforią po zabiciu pierwszego tytana a widokiem...

- Jean! - zmęczony, kobiecy głos rozdarł formujące się w jego głowie wspomnienie. Był jak kubeł lodowatej wody wylany prosto na głowę chłopaka. Drażniący, nieprzyjemny, wyrywający z pewnego transu, w którym tkwił przez ostatnie parę minut.
- Jean, napij się. - w jej głosie można było dostrzec widoczne zmartwienie, siostrzaną troskę. Rozdrażnienie zniknęło. Chłopak skarcił się w myślach za to, że nie docenił tak miłego gestu. Skierował wzrok w stronę drobnej dłoni wyciągniętej ku niemu, trzymającej materiałową manierkę z wodą, a następnie na czekoladowe, półprzymknięte oczy Sashy.
- Dziękuję. - mruknął tylko posyłając wdzięczne spojrzenie. Przystanął na środku opustoszałej ulicy i przytknął manierkę do ust, łykając resztkę wody. Słońce zaszło już za mur Rose, oświetlając teraz lekko budynki, które rzucały ponure cienie we wszystkich kierunkach. Zapewne jeszcze nie dotykało horyzontu, lecz widok pełnego zachodu nie był im teraz dany.

Przypomniał sobie kiedy widzieli taki po raz pierwszy. Stał wtedy na szczycie muru po całym dniu ćwiczeń przygotowujących nowych rekrutów do ewentualnego oblężenia. Pamiętał ptaki przelatujące nad nim i lecące w stronę upadłego muru Maria, który był tak daleko, że jego istnienie niemal zdawało się Jean'owi niemożliwe. Na tą krótką chwilę przestali być w klatce. Cały 104 korpus treningowy przyglądał się zachodzącemu słońcu, które leniwie oświetlało ich twarze czerwonym blaskiem. Ktoś usiadł na skraju muru i podparł się dłońmi, wpatrując się tęskno w dal.
- Tylko się nie rozklej, Jeager. - rzucił odruchowo Jean w stronę chłopaka, chociaż doskonale rozumiał jego stan. Sam też był w dziwnym nastroju. Był niemal wzruszony, ale nigdy by się do tego nie przyznał.
- Spierdalaj, Kirstein. - odkuł się Eren, posyłając blondynowi mordercze spojrzenie skwitowane delikatnym uśmiechem.
Nawet on? Co jest nie tak z tą atmosferą? Dlaczego nikt nic nie mówił? Dlaczego Eren nie zaczął mu grozić zrzuceniem z muru? Dlaczego nie rzucił się na niego z typową dla bruneta agresją, rujnując tę dziwną chwilę wolności? Wszyscy byli tacy...spokojni. Rozmarzeni.

Chłopak westchnął czując się nieco niezręcznie, gdy nagle poczuł ruch po swojej prawej stronie.
- Przestań, Jeanboy. Podziwiaj widok póki możesz. - odwrócił głowę, by stanąć przed obliczem pięknej postaci, niemal stworzonej aby tam teraz stać.

Czas stanął w miejscu. Pamiętał każdy szczegół. Pełne usta uniesione w radosnym uśmiechu, brązowe kosmyki czekoladowych włosów targane delikatnie przez wiatr, opadające na zarumienioną twarz. Policzki i nos obsypane piegami o przeróżnych wielkościach i kształtach, lecz mimo wszystko Jean miał wrażenie, iż patrzył na nie tyle razy, że mógłby bez wahania powiedzieć ile dokładnie ich tam było. Pamiętał oczy. Piękne, brązowe oczy, delikatnie przeszklone. Patrzył w nie o parę sekund za długo.

Marco Bodt był stworzony aby stać w tym słońcu.

Gdy tylko przypomniał sobie jego twarz, wspomnienie zostało brutalnie rozmyte. Jean znów stał pośrodku ciemnej ulicy w obróconym w ruinę mieście. Szmaciana manierka z wodą tkwiła w bezwładnie wiszącej dłoni.
- Wszystko w po...- zaczęła Sasha, lecz szybko przerwała dostrzegając jego spojrzenie. Przeszklone oczy szukały wyjaśnienia, odpowiedzi dlaczego to wszystko musiało spotkać właśnie ich. Brunetka wiedziała, że wchodzi teraz na bardzo wrażliwy teren. - Nie myśl o nim Jean. Musisz odpocząć.
- Nie, Sasha! - wybuchnął. Jakby od rana był tykającą bombą, która czekała na odpowiedni bodziec, uwalniający pełną eksplozję. - Cały dzień wypieram tę myśl, chodzę między tymi murami, między tymi ludźmi i mam przed oczami ten sam widok.
- Uwierz mi, rozumiem..
- Nic kurwa nie rozumiesz! - krzyknął uwalniając parę łez i ciskając manierkę na ziemię.
- Jean... - Connie zrobił powolny krok w jego stronę.
- Nie wiecie co z nim zrobili. - wykrzywił usta w grymasie bólu na samą wzmiankę o przyjacielu. - Nie widzieliście go... - głos mu się załamał, nogi zadrżały.

Widok powrócił, wciąż był przerażająco realistyczny, pamiętał każdy najmniejszy szczegół. Bezwładne ciało leżało oparte o budynek, brutalnie rozerwane na pół. Pozbawiony jakiejkolwiek broni i sprzętu umożliwiającego ucieczkę, Marco leżał bez ducha ze spojrzeniem utkwionym tępo przed sobą. Czegoś takiego się nie zapomina ani nie wypiera. O takiej ranie na sercu nie można zapomnieć.

- Jean, my też go straciliśmy. - blondyn poczuł na ramieniu ciepłą dłoń Springera. - Ale masz rację. Nie widzieliśmy go. Nie znaliśmy go tak jak Ty. - po tych słowach Kirstein stracił jakiekolwiek opory.

Pękł niczym kruche naczynie, w które ktoś nieostrożnie wlał gorącą wodę. Nie dbał o to czy ktoś go usłyszy. Nie dbał już o nic. Padł na kolana i zaniósł się płaczem jak nigdy dotąd. Dał upust wszystkim emocjom z ostatnich dni, ale Marco przyćmiewał je wszystkie, jakby cały czas starał się o sobie przypomnieć.

Connie bez słowa ukląkł przy przyjacielu i przyłożył sobie jego głowę do klatki. Ten niczym małe, skrzywdzone dziecko zaczął wypłakiwać łzy w ciemną koszulkę, pozostawiając na niej mokre ślady. Sasha patrzyła na nich stojąc obok z dłonią zasłaniająca usta. Po jej twarzy można było stwierdzić, że sama ledwo powstrzymuje się od płaczu.

- Powinienem być wtedy z nim. - wydyszał między spazmami płaczu. - Powiedział, że jestem urodzonym dowódcą, ale mylił się. Powinienem być w stanie go uratować, powinienem...- wykrztusił z siebie, próbując unormować oddech.
- To nie Twoja wina. To mógł być każdy z nas. - słysząc drżący głos Sashy, oboje unieśli wzrok. - Chodźcie. Robi się ciemno i zimno a inni czekają na koce. Porozmawiamy w kwaterze, dobrze?

Nie miał siły się z nią kłócić. Otwarłszy poliki ze słonych kropli, dźwignął się z trudem na nogi i dostrzegając plamy, jakie zostawiły jego łzy na koszulce Connie'go od razu oblał go wstyd.
- Przepraszam. - mruknął cicho, ponownie ocierając gorące policzki. - Racja, powinniśmy już iść. - I bez zbędnego komentowania ruszyli ponownie w stronę kwatery. Był im za to wdzięczny. Ufał, że zachowają wszystko dla siebie, tak jak to robili zawsze. Ale tylko z jedną osobą mógł rozumieć się bez słów.

Przez myśl przebiegło mu, że to powinien być on. On powinien był tam zginąć, nie Marco. Nie ten niewinny idiota, cieszący się z najmniejszych rzeczy. Ale czasu nie cofnie. Nie płakał dziś nad przyjacielem po raz ostatni. Był tego pewien. Ale wiedział też jeszcze jedną rzecz. Gdziekolwiek nie pójdzie, czegokolwiek nie zrobi, zrobi to dla niego.

Małe smutne wspominki dobiegły końca, mam nadzieję, że zostaniecie dłużej ;))

[JEAN X MARCO] Tylko gdy mi wybaczysz, Jeanboy... +18Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz