rok 855, więzienieMarco
Nigdy nie sądził, że wyląduje w celi więziennej ukrytej pod ulicami wyspy Paradis. To miejsce było mu domem od zawsze, więc gnicie między kratami było okropnym uczuciem. Jakby stracił swój azyl, miejsce, w którym mógł czuć się bezpiecznie. Oczywiście mógł stąd wyjść w ułamku sekundy, transformując się w formę swojego tytana, lecz doskonale wiedział, że sumienie mu na to nie pozwoli. Musiał czekać na werdykt kapitana. Był niemal pewien, że w tym momencie siedział razem z zaufanymi żołnierzami i rozprawiał nad jego losem. Czy warto go zabić? Wziąć za zakładnika? A może oszczędzić?
Odkąd tu wylądował nie mógł zmrużyć oka. Leżąc na twardym łóżku i próbując nie zadręczać się niedawnym spotkaniem z przyjaciółmi, wspominał więc jak niegdyś to oni wsadzali do cel pomniejszych złodziejaszków, czy bandytów, jeszcze za czasów gdy wszyscy byli kadetami. Wtedy wyrządzone przez nich krzywdy i przestępstwa wydawały się Marco tak niewybaczalne, że patrząc na siebie teraz czuł niemal obrzydzenie. Niewinne dzieciaki z korpusu treningowego stały się przestępcami wojennymi, z których dłoni krew nie zejdzie już nigdy.
Gdy tylko zamykał oczy, miał przed sobą ich twarze. Wszystkie wykrzywione w grymasie przerażenia, po historii jaką im opowiedział. Po usłyszeniu całej prawdy, na którą nie byli gotowi. Strzępy niedawnych wydarzeń walały się w jego głowie, ukazując niejasny zarys tego co niedawno się stało. Ktoś coś mruknął, ktoś skomentował, jednak dla niego nie miało to znaczenia, gdyż jedyna osoba, której reakcji naprawdę się bał wyszła jako pierwsza bez słowa. Jean, ze wzrokiem wbitym w podłogę, włosami opadającymi na oczy, wyszedł z pomieszczenia, zostawiając po sobie tylko bolesną pustkę.
Pogrążony w przykrych myślach, będąc w półśnie, dopiero po chwili zorientował się, że strażnik pilnujący jego celi zaczął z kimś rozmawiać. Brunet uniósł się na łokciach i wytężył słuch, jednak gdy to nie pomogło, szybko i bezszelestnie przeniósł się pod metalowe kraty.
- ...nie mogę tego zrobić. - lekko drżący, lecz stanowczy głos strażnika dotarł do jego uszu.
- Nie jestem dzisiaj w nastroju, dzieciaku. - znajomy, niski głos rozległ się po zewnętrznym korytarzu, wywołując ciarki na plecach Marco. - Chyba nie chciałbyś aby kapitan Ackermann usłyszał, że miałeś w dupie mój rozkaz?
- N-nie...
- Więc idź spać i zostaw go mnie.Serce chłopaka załopotało. Nie był jednak pewien, czy zmusiło je do tego przerażenie czy ekscytacja. Nie miał nawet okazji się nad tym głębiej zastanowić, ponieważ usłyszał szczęk przekręcanych w drzwiach kluczy. Odsunął się od krat i utkwił w nich wzrok. Uchyliły się na centymetr czy dwa, po czym zamarzły w miejscu. Jakby osoba po drugiej stronie biła się z myślami, czy wejść do środka. Ta chwila ciągnęła się w nieskończoność, a ciało Bodt'a coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa. Dobrze wiedział, kto stoi za drzwiami.
Metalowa powłoka otworzyła się ze skrzypem do końca, ukazując wyprostowaną, spiętą postać. Brunet wbił wzrok w jego twarz. Blond włosy, zwykle starannie zaczesane do tyłu, opadały na zmęczoną twarz, na której nie malowały się żadne emocje. Ciemnozielony mundur opinał szerokie barki, będąc lekko wygniecionym u dołu, jakby właściciel nie mógł znaleźć w nim wygodnej pozycji do spania.
- Jean..- zaczął Marco gdy blondyn zamknął drzwi na klucz. Nie reagując na słowa Bodt'a podszedł do krat i zaczął otwierać kolejne dzielące ich drzwi. - Jean. - powiedział ostrzej, cofając się o krok.Wyczuwał w jego zachowaniu złość. Doskonale pamiętał, jak chłopak zareagował na jego słowa przy ich ostatnim spotkaniu. Czuł, że nie ma zamiaru mu wybaczyć, że jego intencje zdecydowanie nie były przyjazne. Szczerze mówiąc, był to pierwszy raz, gdy Kirstein naprawdę go przerażał.
CZYTASZ
[JEAN X MARCO] Tylko gdy mi wybaczysz, Jeanboy... +18
FanficNa sercu Jean'a Kirsteina od wielu lat zabliźniała się rana, jaką wyrządziła śmierć Marco podczas bitwy o Trost. Jednak od tamtego czasu sporo rzeczy uległo zmianie. Dwie wrogie sobie cywilizacje, jedna do niedawna zamknięta pomiędzy trzema murami i...