0 2 - gdy oni nie chcieli, by ich oceniano

680 68 440
                                    

Obydwoje przyglądali się niebu o kilka spokojnych chwil za długo, bowiem dłonie Kenmy przypominały lód, a chłód owiał całe jego ciało. Pociągał nosem i gardło głupio go szczypało, ale była to zbyt piękna chwila, by mógł poddać się objawom przeziębienia i przerwać ją, wracając do domu. Niebo błyszczało dla nich zbyt pięknie, żeby pozwolić im się rozejść bez cienia przywiązania i chciało trzymać ich przy sobie, z każdą chwilą świecąc jaśniej, a przynamniej tak im się wydawało. Kuroo był zbyt wyciszony, by pomyśleć o czymkolwiek innym niż blade odbicie księżyca i porcelanowe oblicze Kenmy, które co jakiś czas zerkało w jego stronę, a on udawał, że tego nie widział.

Ale ciepły wieczór już dawno zamienił się w zimną noc, gdzie ludzie zamykają okna i gaszą światła, jakoby przypominali innym o porze snu. Tokio przestaje żyć tak, jak za dnia i zmienia się w ciche miejsce, jedynie z paroma świecącymi ledami i ludźmi zagubionymi w sobie. Kuroo nie chciał marznąć, a tym bardziej nie chciał, by przeziębienie złapało Kenme, dlatego cicho wstał, wpatrując się w złote oczy blondyna. Przypominały mu bursztyny. Kozume zaciekawiony błądził za nim wzrokiem, kiedy ten uśmiechnął się do niego ciepło.

– Wracamy, jest za zimno. – Podał rękę blondynowi, a ten chwycił za nią bez cienia zawahania.

Weszli przez szklane drzwi do domu, a nikt nie zauważył ich złączonych dłoni. Nie mieli splecionych palców, trzymali się niczym dzieci z przedszkola, tak po prostu. Dłoń jednego trzymała tego drugiego, grzejąc ją ciepło. Ludzi było zbyt dużo, by grali tam jakąkolwiek ważniejszą rolę. Byli Kenmą i Kuroo, trzymającymi się za dłonie, przyzwyczajonymi do siebie, jak gdyby znali się od dziecka. Jak gdyby wcale nie wierzyli w miłość od pierwszego wejrzenia, a ich niewzruszone niczym serca siedziały cicho. Może nie byli do końca świadomi swoich działań. Może tejże świadomości się wypierali i na siłę o niej zapomnieli. Dużo ludzi powiedziałoby im, że się nie znają. Że jeden dla drugiego jest nieznajomym, a nie osobą, z którą można tak po prostu trzymać się za dłonie, ale oni byli jedynie Kuroo i Kenmą. Nie chcieli, by ich oceniano.

– Kuroo – szepnął głośno Kenma. – Odprowadzisz mnie do domu? – zapytał, nie patrząc mu w oczy. Obserwował jasne panele Akaashiego.

Kuroo uśmiechnął się ciepło. Znali się jeden wieczór. Jeden, spędzony w błogiej ciszy, szeptany za głośno i mówiony za cicho wieczór. Jednak Kuroo niebezpiecznie szybko przywiązywał się i ufał ludziom.

– Jasne – powiedział, a Kenma pokochał, gdy do niego mówił.

Szli przed siebie, wychodząc przez drewniane drzwi, schodząc po paru schodkach, nie odzywając się do siebie. Nie musieli. Mogli, ale nie chcieli. Kochali brzmienie swoich głosów, ale przecież świat nie kończył się jutro, mieli jeszcze sporo czasu, by się go nasłuchać. Przywiązali się do siebie zbyt łatwo, szybko i mocno. Nie było to nic złego, jednak dla obydwu nowego i nie do końca znanego. Konsekwencje nie były istotne. Nie, gdy mieli siebie i nic innego się nie liczyło. Jeden zauważył drugiego w tłumie innych, zwykłych ludzi, którzy równie dobrze mogli iść teraz zamiast Kenmy bądź Kuroo.

Kozume kopnął kamień, który
niewzruszony leżał na betonie. Poleciał pare metrów do przodu, zatrzymując się, zaraz lądując pod stopami Kuroo. Wokół było wyjątkowo cicho, a oni szli, kopiąc mały kamień, śmiejąc się cicho pod nosem. Wysokie lampy świeciły na nich żółtym światłem, betonowa droga wyznaczała ścieżkę do domu, a ich śmiechy można było słyszeć z daleka, bowiem nie przejmowali się ciszą nocną i masą sąsiadów. Wszystko inne wyblakło, a jedynie oni sami rzucali cień miłych kolorów, które namalowane śmiechem, łączyły ich w pewien sposób. Szeptali do siebie za głośno i mówili za cicho i żaden nie mógł doszukać się w tym sensu. Byli jedynie Kuroo i Kenmą kopiącymi kamień, nic tutaj nie miało sensu.

Głośny szept ||KuroKen|| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz