Melodia słońca [Austria]

179 15 17
                                    

Zwykłe human au. Pisane na szybko, bo akurat słońce zaczęło mi nawalać w twarz i tak jakoś wyszło xD

Swoją drogą w trakcie pisania zorientowałam się, że kiedyś napisałam coś podobnego w wyzwaniu, ale... Whatever

Enjoy!

***

Rama okna skrzypiała suchym dźwiękiem zardzewiałych zawiasów, które odchylały się i zbliżały do pierwotnego ułożenia giętkich blaszek. Wiatr kołysał nimi swawolnie, całkowicie nieczuły i głuchy na niezadowolone pomruki z głębi pokoju. Tak samo jak szarpał białymi połaciami lekkich firan, przypominających teraz raczej zwiewne welony, niż użyteczne blokady nieznośnych czasami promieni.

A te promienie, teraz szalejące swobodnie wśród unoszących się z gracją materiałów, padały coraz śmielej i coraz bardziej dokuczliwie na monochromatyczne klawisze, wplatając w ich nieciekawe kolory trochę bogatego złota. Migoczącego i niezwykle ulotnego, które natychmiast znikało, gdy tylko nawet niewielka chmurka odszukała swoje centralne miejsce na bladnącym niebie, szukającym końca wędrówki kuli ognia po horyzoncie.

Roderich wcisnął jeden klawisz, wydający się niezwykle szarym wśród tego tańca słońca na jego dłoniach.

A ten klawisz, wbrew jego oczekiwaniom, wydał dźwięk zbyt nużący, zbyt mdły i powszechny.

Powiedział sobie, że nie od tego powinna zaczynać się jego kompozycja. Dlatego spróbował jeszcze raz... I potem kolejny, kolejny... Raz za razem wychodziło praktycznie to samo.

A melodia jego głowie układała się ona świeżymi liniami, kołysała się melodyjnie niczym świeże gałązki budzących się do życia drzew. Zakręcała, to znowu prostowała się do systematycznego ciągu jak delikatne języki paproci, wijące się z ubitego runa. Miała płynąć, miała fruwać swobodnie i połyskiwać w głowach słuchaczy jak ciemne piórka jaskółek w pełnym słońcu.

Absolutnie nie chciał żeby tkwiła jak ciężki kamień, który zablokował się w mętnym mule opuszczonego jeziora.

Ale jak na razie nie miał zupełnie niczego innego, bo palce ani trochę się go nie słuchały, zawisając bezradnie nad pianinem i pozwalając promieniom po sobie tańczyć.

Stał, a raczej siedział, w martwym punkcie, z którego nie potrafił się wyrwać nawet, jeżeli tak bardzo by chciał. Nawet, jeśli od samego rana starał sobie zapewnić spokój, nawet subtelnie dając do zrozumienia Elizavecie, że nie życzy sobie jej obecności w mieszkaniu i na cały dzień blokując numer telefonu Gilberta, uprzednio odcinając swoje połączenie z internetem... Nie uzyskał go.

Myślał, że ten spokój i cisza zapewni mu idealne warunki do stworzenia czegoś pięknego, co potrafiłoby odebrać dech w piersi nawet najbardziej wybitnym krytykom, wsłuchującym się uważnie każdej nutce, czekając na fałsz jak złośliwie sępy, żywiące się jedynie tym małym potknięciem. Jednak w tym momencie to on był ogniwem, odbierającym chęci do dalszej pracy. Nie te złośliwie i ostre słowa, nie obecność wybitnych znawców. Jedynie on. Roderich Edelstein. Austriak, osiedlony w bogatej willi na obrzeżach Wiednia, usidlony zbyt wielkimi wymaganiami narzucanymi sobie każdej nocy, w której planował i planował, rozmyślał, wykreślał i jeszcze raz planował kolejne ciągi pięciolinii, naznaczonych pojedynczymi nutami, które ze zmęczenia często dwoiły mu się i troiły przed oczami.

Poderwał się ze złością, dość zamaszystym gestem zatrzaskując klapę na klawiszach, odchodząc gwałtownym krokiem od białego fortepianu, ciągnącego go do siebie ciągłym szeptem, przypominającym o końcu miesiąca. O porze, w której już dawno powinien mieć skomponowany choć jeden utwór. Jeden utwór przy najgorszej wersji z możliwych, która prześladowała go w nocy, bełtając najbardziej spokojne sny, paskudnymi, drwiącymi śmiechami.

Kilka metrów i już stał przy oknie, przecierając zmęczone oczy i odgarniając smętnie zwisające pukle ciemnych włosów z czoła, wlepiając wzrok fiołkowych oczu przed siebie. Na ten spokój, panujący w ogrodzie, tak dziwacznie kontrastujący z huraganem w jego myślach. Te witki wierzby, poruszające się zgodnie z lekkimi podmuchami, te motyle, przyciągające wzrok barwnością swoich skrzydeł, tak wspaniale unoszące się w górze, opadające z gracją. A to wszystko skąpane w blasku słońca, które teraz raziło go w twarz nieustannym, ciepłym i kojącym blaskiem.

Ale Roderich się od niego nie odwrócił, wręcz przeciwnie. Przymknął powieki, rezygnując nawet z obserwacji zieleni, rodzonej przez jego ogród.

Czerwień, przejrzysta, gorąca czerwień rozlała się pod jego powiekami, odbierając powoli możliwość do myślenia o jego troskach.

Na chwilę, na tą krótką chwilę mógł pomyśleć, że znalazł się w całkowicie innym miejscu, gdzie nie trzymają się go żadne troski. Dni stoją w miejscu, nie opadając z kalendarza wraz ze zrywanymi karteczkami. Zieleń liści nie przemija, a ptaki nie przestają  ćwierkać. Słońce w dalszym ciągu stoi spokojnie na horyzoncie, obdarzając go jeszcze większą ilością przyjemnego ciepła.

I to wszystko jest takie spokojnie, takie utopijne i miłe, dające mu możliwość swobodnego wytchnienia. Właśnie o czymś takim marzył, takiej najwspanialszej odskoczni...

Ale potem musiał otworzyć powieki i znowu słyszeć to uciążliwe wołanie jego fortepianu.

Więc przeciągnął palcami po marmurowym, zimnym parapecie i przypomniał sobie, że nadal stoi w swoim salonie. Nadal był w Austrii, a nie w żadnym alternatywnym uniwersum. Nadal ścigały go obowiązki i nadal nie mógł zaznać spokoju, pomimo, że początkowo upierał się, że cisza mu go zapewni. A dopiero teraz, gdy jedynymi dźwiękami, które słyszał w swoim ogromnym domu, były jego kroki, docenił nawet najdrobniejszy hałas, który robiła jego współlokatorka i... Może nieco większy rozgardiasz, jaki przynosił za sobą ten irytujący, samozwańczy Prusak.

Ale teraz było już za późno żeby w jakikolwiek sposób ich dzisiaj przywołać, aby duma Rodericha nie ucierpiała.

Pociągnięty na nowo wąską linią układanej melodii, która znalazła sobie miejsce na jego ustach, ulatniając się jako ciche nucenie, podchodził coraz bliżej i bliżej fortepianu, nieobecnym wzrokiem uciekając się do pięciolinii i już widząc kładące się na niej zapiski nutowe, dające się formować się w składną całość.

Znowu popatrzył na klawisze, tym razem mieniące się już ognistą barwą zachodzącego słońca i już wiedział, które naciskać, aby wszystko poszło po jego myśli.

Dłonie ciągane były na sznurkach ze słonecznego blasku, powoli tańczące na klawiszach i odnajdujące odpowiednią drogę. Zupełnie bez wysiłku, zupełnie jakby to nie Roderich skupiał się na grze, tylko samo słońce postanowiło go wyręczyć.

Jeśli mógłby coś nazwać cudownym olśnieniem twórczym, to właśnie to były te momenty, rozgrywające się w akompaniamencie ciepłych dźwięków fortepianu, wynoszonych do ogrodu przez podmuchy wieczornego, chłodnego wiatru.

A wtedy usłyszał też kroki, coraz bliższe, coraz śmielsze, chociaż zatopiony w muzyce, ze ściśniętymi ustami i wzrokiem utkwionym tylko w klawiszach, był przekonany, że to tylko mu się zdaje. Ale okazało się, że jednak tym razem nie były one dźwiękami wyciągniętymi gdzieś z głębi jego świadomości...

- Wiedziałem, że znowu nasz Mały Książę zamęcza się przy tym ciężkim klocu - podniósł wzrok na nieco kpiący uśmiech osoby, która bezczelnie opierała się o jego cenny fortepian, wlepiając w niego spojrzenie szkarłatnych oczu - Nawet nie zamknąłeś drzwi, niedługo ocknąłbyś się ze swojego transu w pustym mieszkaniu, pozbawionym tych twoich wykwintnych mebli!

I pomimo, że Roderich skwitował go tylko obrażonym prychnięciem, nawet jeżeli zostało to powitane drwiącym śmiechem, to wrócił do gry na fortepianie, mając świadomość, że obecność Gilberta jako słuchacza, wniosła do salonu jeszcze więcej blasku, wplatając nowymi dźwiękami oktaw do słonecznej melodii.

I tak było idealnie. Słonecznie, spokojnie i utopijnie. Tutaj, w jego wiedeńskiej willi, nie w żadnym kraju fantazji.

***

Nawet nie wiem co powiedzieć o tym tekście, ale... Mam nadzieję, że się podobało!

Do zobaczenia, kochani!

☕︎ Oneshoty z Hetalii ☕︎ ✔︎Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz