Czułam, że serce zaczęło bić mi zdecydowanie szybciej i mocniej, gdy próbowałam zrozumieć znaczenie, jego przed chwilą wypowiedzianych słów. Łączyłam powoli fakty w logicznie spójną całość. Auto przed domem. James, który wydawał się inny, na co wcześniej nie zwracałam aż tak uwagi, usprawiedliwiając to tymi kilkoma miesiącami rozłąki.
-O co chodzi? - Odłożyłam szklankę z wodą na blat.
Brunet westchnął i zaczął podchodzić bliżej. Dopiero wtedy zauważyłam kilka siniaków i zadrapań na twarzy. Może dlatego wydawał się mniej znajomy.
Łudziłam się, że to coś między nami przetrwa próbę czasu, że mimo tego smaku rozczarowania w moich ustach uda nam się dojść do jakiegoś porozumienia. Znów wpakował się w coś, co miało przysporzyć nam obojgu kolejne problemy. Bałam się pomyśleć z kim wszedł w lewe układy. Zmuszałam się, aby nie przynosić na myśl najgorszych scenariuszy.
To był pierwszy moment kiedy szczerze żałowałam, że zdecydowałam się tam przyjechać.
-Sprawy się pokomplikowały. - Lekki uśmiech zniknął, a śmiertelna powaga wymalowała się na jego twarzy.
Zaczęłam cofać się. Próbowałam nie pokazywać, że zaczyna mnie przerażać, ale raczej nie wychodziło mi to zbyt dobrze. Usłyszałam jak drzwi frontowe się otwarły. Ciężkie kroki można było usłyszeć już z kilometra. Co chwilę kątem oka spoglądałam na framugę drzwi w napięciu oczekując na osobę, która zaraz się wyłoni zza zakrętu.
-Spokojnie.
Słowa Jamesa miały całkowicie odwrotny skutek. Przepełniona niepokojem jeszcze bardziej, patrzyłam w jego tęczówki, które dziwnym trafem nie były już takie jasne, a prawie czarne.
-Długo się nie widzieliśmy.. - Jego głos przyprawił mnie o dreszcze.
Bałam się, że ta chwila, może kiedyś nadejść, że spotkam go przypadkiem bądź po prostu los znów pokrzyżuje nasze drogi. Przez jakiś czas wmawiałam sobie, że on nie był prawdziwy. Był tylko wytworem mojej chorej wyobraźni. Nie potrafiłam sama siebie przekonać, aby w to uwierzyć. Zbyt wiele mówiło mi, że to kłamstwo.
Może gdybym częściej dopuszczała do siebie możliwość spotkania go, nawet nie właśnie tu i właśnie teraz, przeanalizowałabym jak się zachować, co powiedzieć i przypomnieć sobie podstawowe ciosy samoobrony.
Wszedł do pomieszczenia prawie jak gdyby był u siebie. Z nonszalanckim uśmieszkiem na ustach, lustrował pomieszczenie nad wyraz przesadną uprzejmością w oczach. Z pewnością już tu był, zbyt dobrze go znałam. Włosy miał w nieładzie za to jego ubranie było schludne. Idealnie wyprasowane spodnie, ciasno za pasek włożona biała koszula z długim rękawem. Mimo że na dworze już dawno nie pojawiała się temperatura, która sprzyjałaby takiemu ubiorowi, on wydawał się niewzruszony chłodem.
-Nie przywitasz się? - Rozłożył w moją stronę ręce.
Wykrzywiłam usta w grymas, nie bardzo rozumiejąc czego oczekuje. Stałam wciąż, niewzruszona, lustrując ich obu.
-Rzygać mi się chce jak na ciebie patrzę. - Warknęłam.
Prawdę mówiąc, słowa kierowałam do Jordana, ale widząc Jamesa twardo stojącego u boku tej gnidy, również zbierało mi się na wymioty.
-Trochę oschłe powitanie. - Uniósł brwi. - Myślę, że z Jamesem już się przywitałaś. - Poklepał go po ramieniu. - Stęsknił się za tobą, naprawdę.
-O co w tym chodzi? Nudziło ci się więc znów stwierdziłeś, że wejdziesz z butami w moje życie?
-Oj Hope, głuptasie, nie wszystko kręci się wokół ciebie wiesz? - Prychnął.
-To pewnie wokół niego? - Kiwnęłam głową na bruneta. - Nie mogłeś dać mu spokoju?
-Boli cię to, boli cię widzieć go w takim stanie? - Pochylił głowę w bok. - Nie odpowiadaj wiem, że boli.
Zagryzłam mocniej szczękę. Miał rację. Bolało jak cholera.
-James nadal był mi bardzo potrzebny. Szkoda by było, żeby taki potencjał się marnował. Trochę się nakombinowałem, ale udało mi się go zdobyć. W międzyczasie podrzuciłem Tonemu nagrania. - Znów się uśmiechnął. - Wyszło lepiej niż to sobie rozplanowałem. A jego nie ciężko było przekonać. Wystarczyło trochę twoich zdjęć, aby uwierzył, że naprawdę z czystą przyjemnością i łatwością cię zabije. - Spojrzał mi prosto w oczy. - Widzisz co miłość robi z człowiekiem?
-Jesteś chory. - Zmarszczyłam brwi.
-Nazywaj to jak chcesz. Każdy sobie musi jakość radzić w tym świecie. Nie każdy miał bogatego tatusia.
Widząc jak pełen pasji i szaleństwa w oczach Jordan, przygląda się Jamesowi coś we mnie pękło. Znów zostałam oszukana, a moja wcześniejsza rozmowa z nim, no cóż, nawet nie wiem, czy rozmawiałam z NIM.
Wszystkie moje mięśnie się napięły a krew zaczęła płynąć szybciej. Do głowy zaczęły przychodzić mi jedynie pomysły jak go zabić, aby cierpiał. Nie wiem, czy gdybym powiedziała, że mam teraz złamane serce byłaby to prawda. W gruncie rzeczy nigdy go nie skleiłam. Kiedy ON odszedł chyba zabrał ze sobą brakujący element mnie, którym była chęć do życia.
-Jesteś chory psychicznie! - Puściłam się w jego stronę z zamiarem uduszenia go gołymi rękami.
-Żołnierzu! - Wykrzyczał.
Poczułam jak metalowa ręka chwyta mnie w pasie tak mocno, że przez chwilę nie mogłam oddychać. Zakleszczył moje ręce. Wierzganie nogami nic nie dawało, brunet nie robił sobie nic z moich prób uwolnienia. Szarpnął mną przez co zderzyłam się z jego klatką piersiową. Drugą rękę oplótł wokół mojej szyi podduszając mnie, w ten nieprzyjemny sposób.
-James! Puszczaj! - Warknęłam.
-Oj słońce on cię nie słyszy. - Podszedł bliżej, prawie czułam jego oddech na moim policzku. - On cię nawet nie pamięta. - Patrzył głęboko w moje oczy, dostrzegałam w jego źrenicach czyste szaleństwo. - Człowiek, który nic nie kocha nie ma nic do stracenia. - Wyszeptał. - Więc nie boi się śmierci. - Dodał prawie bezgłośnie.
Położył swoją zimną jak lód rękę na moim policzku. Miał wyjątkowo szorstkie dłonie. Zamknęłam oczy, zaciskałam je najmocniej jak potrafiłam. Wyobrażałam sobie, że to James, próbowałam przypomnieć sobie, jaki był jego dotyk. Delikatny, pełen namiętności, pożądania i ciepły, tak, zdecydowanie był ciepły. Jak w miarę szybko udało mi się na kilka sekund odfrunąć gdzieś daleko stąd, tak szybko zostałam brutalnie zaciągnięta z powrotem na ziemię.
Otwarłam oczy. Jordan nadal trwał w tej samej pozycji. Rozważałam jak wysoko musiałabym podnieść nogę aby trafić go w czułe miejsce. Obliczenia mnie nie zadowoliły, bo wszystko wskazywało na to, że nie sięgnę tak wysoko kolanem. Pozostawał więc plan B..
-James pamiętasz jak dałeś mi naszyjnik. - Zaczęłam a stojący przede mną mężczyzna skrzywił się i wyprostował. - Koniczynka. Jest na nim koniczynka. Powiedziałeś, że przyniesie mi szczęście.
-Zamknij się! - Jordan warknął mi prosto w twarz.
-Biegłeś z nią, zaciskając ją najmocniej jak potrafisz modląc się, że jeszcze mnie zastaniesz. - Kontynuowałam.
-Ostrzegam cię! - Powiedział jeszcze głośniej.
Ciężko było mi ocenić czy to działa, nie widziałam jego twarzy. Jednak nadal ściskał mnie wystarczająco mocno, że miałam dobre powody do wątpienia w powodzenie mojej misji.
-Po...
Nawet nie zdążyłam dokończyć. Moja głowa odwróciła się w błyskawicznym tępię a ja poczułam pieczenie na policzku. Na dodatek metaliczny smak wypełnił moje usta.
-Ostrzegałem. - Chwycił moje policzki jedną ręką i zmusił do patrzenia na niego. - Nie zmieniłaś się. - Wyszeptał ledwo słyszalnie.
Puścił gwałtownie moją twarz. Potylicą uderzyłam o ramię bruneta.
-Idziemy. - Obojętnie wypowiedział to w przestrzeń.
James, możliwe, że z przyzwyczajenia, wychwycił jego słowa i zrobił to co usłyszał. Popchnął mnie abym ruszyła pierwsza. Po chwili wręcz wepchnął do samochodu. Jordan usiadł za kierownicą a po mojej prawie spoczął posąg, tępo wgapiony w widok za oknem.
- Bez żadnych głupot. - Kierowca spojrzał na mnie przez tylne lusterko.
Dźwięk zablokowanych drzwi rozszedł się po samochodzie. Odjechał z piskiem opon a ja oparłam się o drzwi. Co chwilę spoglądałam na NIEGO. Nie przejmował się moją obecnością, w ogóle wyglądał jakby mało czym się przejmował.
Zdziwiłam się kiedy samochód wjechał na drogę krajową. Wyjeżdżaliśmy z miasta. Chciałam nawet zapytać gdzie jedziemy ale ugryzłam się w język. Raczej i tak nie dostałabym odpowiedzi.
***
W Seattle panował spory ruch. Wręcz nie mogłam uwierzyć w to, że na autostradzie jest tak dużo samochodów. Widok betonowego miasta przypominał szkic szarości, mgła wisiała nad tym brudnym miastem. Tego dnia było tu niezwykle deszczowo i ponuro. Co kilka minut rozlegało się wycie syren, pisk gumy na mokrym asfalcie oraz sporadyczne dźwięki klaksonów.
Nienawidziłam zgiełku dużego miasta. Już w Nowym Yorku dusiłam się, nie o tyle zamknięta w posiadłości Starka, co w całej ten "dżungli". Tętniąca energia przytłaczała mnie z każdej strony. Po raz pierwszy od dawna byłam w samym centrum metropolii w godzinie szczytu.
Przejechaliśmy przez most. Nie byłam tu od lat, w sumie to byłam tam zaledwie trzy razy w życiu. Może fakt, że jest tutaj znacznie ponuro, częściej niż na drugim wybrzeżu, mnie odtrącał.
Na rogu Main Street i Sto dziewiątej stał imponujący, bogato zdobiony budynek. Połączenie betonu i szkła wydało mi się nadmiernie pretensjonalne. Gmach był doskonałym przykładem nowego stylu budownictwa. W skrócie, kosztowny, krzykliwy i modny.
Zaparkowaliśmy na ulicy przed wejściem. Przez minutę, a może dwie, siedzieliśmy spokojnie w aucie. Nikt się nie odezwał, a nawet nikt na nikogo nie spojrzał. W końcu z budynku wyszło dwóch postawnych mężczyzn. Nie patrzyło im dobrze z oczu, z pewnością Rosjanie. Jeden z nich obszedł auto i otworzył drzwi od mojej strony. Chwycił mnie za ramie i wytargał z pojazdu. Syknęłam gdy z brutalnością mnie pociągnął, a moje ramie jedynie boleśnie przeskoczyło.
Szyliśmy szerokim korytarzem, w którym dominował marmur. Nie było tam praktycznie żywej duszy. Jedne jedyne drzwi na końcu, były otwarte. Weszliśmy przez nie do apartamentu z widokiem na całe miasto i niedaleko położonym portem. Usadzono mnie na lśniącej, skórzanej czerwonej sofie.
Długo czekałam aż jakaś trzecia osoba zjawi się w pomieszczeniu. Zza drzwi wejściowych wyłoniła się sylwetka Jordana. Usiadł naprzeciwko mnie i wciągnął głośno powietrze.
Wbiłam wzrok w podłogę, a i tak czułam jego spojrzenie na sobie. Zaczęło mnie to irytować, stawało się to zbyt natarczywe. On najwidoczniej się świetnie bawił, bo co jakiś czas się śmiał, czy to ze mnie, czy nie, irytowało tak samo.
-Czego ode mnie chcecie? - Tupałam nerwowo nogą.
-Tony wie, że tu jesteś? - Nachylił się opierając łokcie o kolana.
-Pewnie już się zorientował o mojej nieobecności. - Wzruszyłam ramionami.
-Nie bądź taka pyskata. - Warknął.
-Błagam cię, kogo próbujesz przestraszyć. - Odchyliłam głowę do tyłu. - Może tego dryblasa? - Wskazałam na mężczyznę, który mnie tu przyprowadził. - Bo jeśli tak, to chyba ci się udało. - Uśmiechnęłam się drętwo widząc jego spocone czoło.
Jordan siedział w dalszym ciągu na fotelu i sprawiał wrażenie niewzruszonego. Jego biała koszula nie była już tak świeża, trochę przybrudzona przy mankietach, jakby kogoś przed momentem okładał pięściami. Prawdopodobnie moje spekulacje były słuszne, bo knykcie miał zaczerwienione a przy palcach zasychała już krew.
-Twój tatuś zabezpieczył coś dla mnie bardzo ważnego, twoim skanem siatkówki. Doceń to, że fatygowałem się i zabrałem cię całą, a nie tylko twoje oko. - Rozsiadł się wygodniej. - Więc bądź trochę milsza.
Uśmiechnęłam się leniwie, chytrze, prawie niezauważalnie, a potem skierowałam spojrzenie wprost w jego ciemne, ze złości, oczy.
-No proszę potrzebujesz mojej pomocy. - Pokazałam rząd białych zębów. - A co jeśli odmówię? - Zrobiłam minę zbitego szczeniaczka.
-Twój chłoptaś zginie. - Jego dolna warga się wykrzywiła.
Moja mina momentalnie zrzedła. Ukłucie w podbrzuszu było bolesne. Mimo że byłam na niego wściekła, nie pozwoliłabym, aby spotkała go krzywda. Nie wybaczyłabym sobie tego.
*James jest jakiś dziwny, może tylko Jordan widzi w nim Zimowego Żołnierza...????
Tu się jeszcze może wszystko odpierdzielić*

CZYTASZ
Dear Love || Bucky Barnes
FanfictionKontynuacja "Dear Diary", więc jeśli nie czytałeś/aś pierwszej części zapraszam na mój profil.