Prolog

259 12 0
                                    


Severus Snape nie należał nigdy do ludzi serdecznych i cierpliwych, dlatego też nikogo nie dziwiło, że na cotygodniowe dyżury wychowawcze nie zgłaszało się zbyt wielu uczniów. Chciał czy nie chciał, przynajmniej z nazwy był pedagogiem i opiekunem Slytherinu, nawet jeśli okoliczności jego zatrudnienia były motywowane czymś zupełnie innym niż miłością do młodzieży. Pozory musiały być zachowane, więc Snape jak w każdy czwartek oczekiwał na wychowanków i ich problemy w swoim biurze.

Jednak jego reputacja go wyprzedzała, a uczniowie ze Slytherinu byli dość skryci, Severus miał więc chwilę spokoju z herbatą i sprawdzaniem wypracowań 7 roku. Wbrew pozorom nie było to zajęcie nużące, na Zaawansowane Eliksiry dostawali się tylko najlepsi z najlepszych, więc było ich zaledwie garstka. 2 Ślizgonów i 3 Ślizgonki, 3 Krukonów i 3 Krukonki, 2 Gryfonki i jeden Puchon. Ich prace nie były może błyskotliwe lub zachwycające, ale solidne. Po odsianiu niedostatecznie inteligentnych jednostek okazywało się, że prowadzenie zajęć wcale nie musi być tak spektakularną katastrofą i udręką. 

To nadal nie było coś na co kiedykolwiek sam by się zdecydował, ale jednak lekcje z ludźmi, którzy rozumieją co do nich mówisz i których to interesuje po użeraniu się z wpatrującymi się w ciebie tępo pierwszoroczniakami były zaiste odświeżające. 

Snape lubił straszyć gówniarzy, nie powie, że nie, jednak czasami ten przestrach w ich oczach co najmniej jakby zabił im chomika albo powiedział, że ich zaraz zeżre go denerwował. Czasami przypominał o czymś ukrytym bardzo głęboko, czasem o nędznym, obdartym szczeniaku, którym kiedyś był, a czasem o wyrazie innych zupełnie innych oczu, które chociaż miały powód do tego strachu. Głupie bachory nie miały pojęcia o życiu i strachu, wychuchane przez mamusie, bronione przed każdym jednym problemem. Życie nie było sprawiedliwe, nie zamierzał ukrywać przed nimi tego faktu i definitywnie nie chciał im niczego ułatwiać. 

Ale jednak raz w tygodniu był dostępny i przynajmniej pro forma gotowy na zmierzenie się z problemami dzieciaków.

To nie było tak, że nie przychodził nikt. Praktycznie zawsze, każdego roku pojawiało się co najmniej paru pierwszoroczniaków, którzy przychodzili prosić o możliwość skorzystania z kominka. Z oczywistych względów nie przychodzili się zwierzać. Snape raczej nie mieszał się do konfliktów Ślizgonów, musieli się tego przecież jakoś nauczyć.  

Jednak kiedy czasem któryś z uczniów grubo przesadził i ofiara (albo powiedzmy sobie szczerze ofiara zaciągnięta przez przyjaciółkę, z jakiegoś powodu nigdy przyjaciela) zgłaszała się do niego – interweniował. Nie robił z tego szumu, nie informował dyrektora, ślizgońskie kłótnie i podziały załatwiało się po cichu. Co jakiś czas na rozmowę przychodził Malfoy, Nott czy Pucey. Ktoś z 7 roku, kto nie miał pojęcia co dalej. Ktoś, kto oblewał transmutację (No niech mi pan powie panie profesorze, do czego mi się to w życiu przyda, nie to co Eliksiry). Ze dwa razy pojawiła się nawet panna Parkinson. 

Ale tylko jedna osoba w miarę regularnie przychodziła na te spotkania. Greengrassówna. Młodsza. 

Traktat o nieistnieniuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz