Rozdział VI

70 3 2
                                    

Na kolejny dyżur wychowawczy Astoria przyszła na tyle wcześnie, że musiała zaczekać, najwyraźniej Zabini też miał jakąś sprawę do Snape'a. Wychodząc chłopak mrugnął do niej porozumiewawczo i uśmiechnął się, co zazwyczaj poskutkowałoby wewnętrznym atakiem fangirlu, ponieważ co tu dużo mówić Blaise miał ładny uśmiech, dołeczki na policzkach i zawsze bardzo jej się podobał, ale dziś nawet to nie poprawiło jej humoru.

Właściwie nawet nie wiedziała do końca po co tu przyszła i co powie profesorowi. Może po prostu wypije w ciszy herbatę, pod jego czujnym, ciężkim spojrzeniem. Kiedy nie było lekcji i całej zgrai uczniaków, przed którymi ewidentnie popisywał się jak wielkim dupkiem potrafi być, nawet Snape wydawał się być człowiekiem, z którym przyjemnie milczeć.

Martwiła się, naprawdę się martwiła. Listy z domu przychodziły częściej niż kiedykolwiek, mama pisała dużo, nieskładnie i chaotycznie, (jak zawsze kiedy bywała zdenerwowana, to zdecydowanie po niej Astoria odziedziczyła te słowotoki). Nie poruszała żadnych poważnych spraw, zupełnie jakby wciąż uważała ją za dzieciaka (jakaś część piętnastoletniego jestestwa dziewczyny była oburzona tym traktowaniem i chciała krzyczeć), listy były więc pełne codziennych bzdur, ale między wierszami dało się odczytać niepokój matki. I chęć obecności, chęć bliskości.

Ten nastrój się udzielał. Kiedy nikt nie widział Astoria czując się jak totalne dziecko wtulała się w te listy, (pachniały słodkimi, duszącymi perfumami), wyobrażając sobie, że to mamine ramiona.

I były też gazety. Gazety pełne morderstw, tajemniczych zniknięć. Nie tylko mugole ginęli, nie tylko ci otwarcie przeciwstawiający się Czarnemu Panu. Miejsce na neutralność kurczyło się z dnia na dzień. Ofiar było coraz więcej. Tak jak malutki, pięcioletni Patrick Montgomery, zagryziony przez wilkołaka.

Podobno to była zemsta, podobna jego matka odmówiła, odrzuciła nieodrzucalną propozycję.

Patrzyła na jego siostry, do tej pory zawsze rozgadane, pozytywne Krukonki, (Abby czasem pomagała jej z transmutacją), które tonęły w rozpaczy tak wielkiej, tak niewyobrażalnej, że od pogrzebu powiedziały może parę zdań. Nie chciały wokół siebie ludzi, zamknęły się w skorupie, dormitorium opuszczały tylko na lekcje. Ilekroć słyszała (to było okropne, ale część najstarszych chłopców wydawała się dziwnie i autentycznie podekscytowana nadchodzącą wojną) rozemocjonowane rozmowy w Pokoju Wspólnym wyobrażała sobie rozszarpane ciało małego Patricka, który jeszcze rok wcześniej odprowadzał siostry na peron i miała ochotę wrzeszczeć.

Tej nocy kiedy przeczytała ten artykuł zakradła się do dormitorium Dafne. Nie rozmawiały wtedy zbyt dużo, łóżko było trochę zbyt małe na nie obie, ale żadnej to nie przeszkadzało. Dafne patrzyła pustym wzrokiem w sufit i delikatnie głaskała ją po włosach. Astoria przylgnęła do niej całym ciałem i usnęła wsłuchana w oddech siostry. Nadchodziły straszne czasy.

Greengrassowie wbrew stereotypom, że każdy Ślizgon to śmierciożerca nigdy nie mieli do czynienia z Voldemortem. Owszem może rodzice byli trochę wyniośli, trochę zbyt dumni, trochę patrzący z góry, ale nie uprzedzeni, to była duma z tradycyjnych wartości, nie z czystej krwi. Nie rozumieli przemocy, nie wyzywali ludzi od szlam. Najlepsza przyjaciółka matki, jeszcze ze szkoły, była mugolaczką.

Nigdy nie byli typem fanatyków, no może nie byliby zachwyceni gdyby któraś z ich córek nagle chciała wyjść za mugola (to całkiem inny świat Ast, trudne życie, pełne wyrzeczeń – mówiłaby łagodnie mama, a jej brwi byłyby zmarszczone i zatroskane), ale nie byli też jakimiś Blackami, żeby od razu za to wydziedziczać.

Astoria kochała swoją rodzinę najbardziej na świecie, szczęśliwe dziecko ze szczęśliwego domu, zawsze wiedziała, że bez względu na wszystko muszą trzymać się razem.

Mama pisała list za listem, Dafne głaskała ją po włosach, ojciec się nie odzywał.

To przerażało najbardziej. Musiał mierzyć się z czymś trudnym, prawie że tragicznym. Jak długo można balansować na granicy. Ród tak stary, z tradycjami, może nawet wpływami nie może być wiecznie neutralny, musi się w końcu określić. Bała się, co zrobiłby gdyby realnie zagrozili ich rodzinie (żółte ślepia Fenrira Greybacka na okładce Proroka Codziennego, biedny, biedny Patrick Montgomery).

A tata kochał ich bardziej niż cokolwiek innego, bardziej niż samego siebie, bardziej niż wszystkie ideały świata. Był człowiekiem, który by dla nich umarł, ale był też człowiekiem, który byłby w stanie dla nich zabić.

I bała się, naprawdę się bała co się wydarzy kiedy (kiedy, bo już nawet nie jeżeli) Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać złoży ojcu propozycję nie do odrzucenia.

Traktat o nieistnieniuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz