Rozdział I

153 9 4
                                    


Z Hogwartu nie dało się odejść, Hogwart był jak wyspa, jak ciemność, otulał czule jak przyjaciółka i pochłaniał, pożerał coraz bardziej, pozornie niezależny i na uboczu odbierał wolność. 

Zastanawiał się czy inni nauczyciele też to czują, Albus, nawet cholerny starzec w pewnym sensie był uwiązany choćby sentymentami, choćby poczuciem obowiązku. Severus budził się czasem w środku nocy i wychodził, miał wrażenie, że jego płuca są pokryte kurzem i nie może zaczerpnąć oddechu. Czuł się jak więzień, ściany zamku wydawały się przesuwać, robiło się klaustrofobicznie, a Hogwart chyba się z nim drażnił i zmieniał w labirynt bez wyjścia. 

W czasie takich wędrówek często gęsto napotykał chowających się po kątach uczniów, całkiem słynny był z tych łapanek. To było nawet zabawne, oni wszyscy myśleli, że to z tego powodu krążył nocami po korytarzach jak przerośnięty nietoperz. 

Jak gdyby dawanie szlabanów było jego sensem życia, jak gdyby nie istniała bezsenność i nocne koszmary, jak gdyby nie był już człowiekiem, tylko archetypem, obsadzoną rolą w sztuce, której scenariusza nawet nie widział.
Ta albusowa zabawa w szkołę, prywatny cyrk i folwark szanownego dyrektora, zatrudnianie idiotów takich jak Lockheart czy Trelawney, to wszystko sprawiało wrażenie czegoś zupełnie z innego świata. 

Jako dzieciak kochał ten zamek i jego tajemnice, Hogwart zdawał się spełniać wszystkie jego podstawowe potrzeby. Dawali jeść, woda była ciepła, biblioteka pełna książek i było wystarczająco zakamarków, w których mógłby schować się chudy smarkacz.

Jednak teraz Hogwart go przerażał. Czasami był przekonany, że to żywa istota, starodawna i złośliwa, karmiąca się tym poczuciem bezpieczeństwa, poczuciem przynależności. Te silne mury ,,najbezpieczniejszego z niebezpiecznych miejsc", które broniły przed obcymi, jednocześnie uniemożliwiały ucieczkę. Stary zamek mógłby kapryśnie zamknąć wszystkie wyjścia, porosłyby bluszczem jak w mugolskich baśniach, a oni wszyscy zasnęliby wiecznym snem.  

Znał mugolskie baśnie, jeszcze z najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy ojciec... Kiedy jeszcze w ich domu było dobrze, normalnie, kiedy jego magia była jeszcze zbyt słaba, jeszcze niewidoczna.
 Ojciec – jeszcze trzeźwy, jeszcze pracujący brał go na kolana trochę nieporadnie, to był jakiś jesienny wieczór, Sev widział jego spracowane szorstkie dłonie i czuł się lekki jak piórko, tak szczęśliwy, że tatuś w końcu znalazł dla niego czas. Tobiasz głaskał go niezdarnie po przydługich włosach i opowiadał mu lekko zawstydzony własną słabością, własnym rozrzewnieniem historie ze swojego dzieciństwa. O zabawach w lesie z chłopakami od Smithów, o starej Buni, która robiła najlepszy na świecie placek jabłkowy, czasem o wojnie (podobno kiedy się zaczęła miał tyle samo lat, co mały Sev, to było dziwne), o bracie, który nigdy nie wrócił do domu i o ojcu, który choć wrócił do domu nigdy już nie był taki sam. Nie będę taki jak mój ojciec – mówiły oczy Tobiasza, z jakąś niewypowiedzianą twardością. 

I baśnie, tata czytał mu baśnie. Powoli, bardzo wolno, jakby potrzebował więcej czasu na złożenie liter w słowa. To była taka cieniutka poplamiona książeczka, jedna z niewielu, jeśli nie jedyna, którą ojciec kiedykolwiek przeczytał. Severus potem znalazł ją przypadkiem w szpargałach, kiedy miał 13 lat, jedyny dowód – i spalił.

                                                                                            ***

To było tak dawno temu, że czasem zastanawiał się, czy sobie tego nie uroił, głupi żałosny szczeniak, ale przecież pamiętał swoją małą rękę tonącą w wielkiej dłoni ojca i tą głupią, głupią myśl pięciolatka: ,,Jak dorosnę, chcę być taki jak tata".
Cóż, życzenie chyba się spełniło, w istocie był podobny do ojca, co tak lubiła mu wytykać matka w ostatnich latach swojego życia. Zabawne, czasem to właśnie ją nienawidził najbardziej. Tej zimnej, bezdennie głupiej kobiety, synonimu bierności, synonimu zmarnowanego potencjału.

 Ale alkoholu nie tykał już od wielu lat, nie jak... Obiecał sobie, że choć może nie dożyje tylu lat co ojciec, to nie zdechnie we własnych rzygach na marskość wątroby. Snape nie był głupi, szanse na dożycie pięćdziesiątki w jego przypadku były bardzo niskie. Co nie znaczy, że nie był uzależniony, jarał jak smok i pił kawę na hektolitry. Ale nie alkohol go zabije.

Spojrzenie Severusa twardniało, kiedy powtarzał sobie: ,,Nie będę taki jak ojciec" i ach jakie to ironiczne wyglądał w tych momentach jak jego kopia, z tą zmarszczką rozgoryczenia na czole. Ale też chciał tylko spokoju i normalności. Jak on wiele lat temu. W ogóle byli do siebie podobni, obaj tylko krzywdzili tych, których kochali. 

Tobiasz Snape był prostym człowiekiem, który nie lubił kłamstw, dziwactw i wódki, bo za dużo przypominała (smród oddechu starego Snape'a, żołnierski pas, wracaj tu gówniarzu, jeszcze nie skończyłem, na froncie nie przeżyłbyś jednego dnia szczeniaku). Nie był w stanie żyć w rodzinnym domu, dlatego tak szybko jak został pełnoletni wyprowadził się, ożenił z pierwszą chętną dziewczyną i kupił tę ruderę w Cokeworth. Żona, dzieciak, robota w fabryce, życie w końcu miało być dla niego normalne. Miało.

Severus zgasił peta i dostojnym krokiem ruszył do pracowni, wyrzucając z głowy te wszystkie bzdety. Mugol czy nie, każdy z jego rodu był wielkim przegranym. Prawie uśmiechnął się na myśl, że umrze bezpotomnie. 

Traktat o nieistnieniuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz