prolog

497 31 14
                                    

— Zajebię cię!

Cios. Szum w uszach, szmer przyspieszającego tętna uderzający równomiernymi falami do głowy, chwilowa ciemność przed oczami, a zaraz po tym wodospad krwi plamiący szkarłatem idealnie dotychczas białą koszulkę.

Ferenz Liszt właśnie dostał w twarz.

— Ty skurwysynu!

Drugi cios. Rozcięta warga i pulsujący ból w okolicach żuchwy. Metaliczny posmak w ustach. Prawie już zapomniałem, jaki to smak, jakie to uczucie. Czy to czyni mnie masochistą? Zapewne.

— Brawo, całkiem precyzyjnie jak na kogoś, kto nie umie się bić — zaśmiał się gorzko Ferenz, po czym zamaszyście splunął krwią na chodnik.

— Uważaj sobie, Liszt — wysyczał Ursyn. — Jeszcze nie skończyłem przetrącać ci tej cudnej buźki.

— Och, dziękuję...! — zakpił młodszy. — Ciekawe doświadczenie... usłyszeć coś takiego od wielkiego pana Niemcewicza. Myślałem, że waszmość tylko za spódniczkami się ogląda, a tu proszę! Zresztą, jakby się bliżej przyjrzeć... — Chłopak wlepił swe bezlitosne spojrzenie w ślepia swojego prześladowcy, nie okazując ani krzty obawy, zbliżając się doń. — To nawet ładne masz oczka, wiesz? Trochę jak niebo. Czyż to nie poetyckie? Szkoda tylko, że Zuzanna woli ciemne — jak noc, jak gorzka czekolada... — Zaśmiał się sucho.

— Zamilcz, albo zaraz znowu oberwiesz.

— Trzęsę się ze strachu.

Kolejny cios. Trzeci, tym razem w brzuch. Blondyn zgiął się wpół i jęknął pod nosem, a Ursyn wreszcie puścił jego kołnierz. Mimo opadnięcia z sił, starał się nie tracić rezonu. Nadal mógłbym mu oddać — myślał. — Ale nie, nie... Nie powinienem.

— Czyli wiedziałeś doskonale, kogo próbujesz zaciągnąć do łóżka.

— Ona też doskonale wiedziała, co robi. Od kiedy ty zresztą taki waleczny? — szczerze zdziwił się Liszt. — Takim nie widziałem cię jeszcze.

Twarz Niemcewicza pokryła się rozmaitymi zmarszczkami, a jego brwi wyglądały przy tym niczym jaskółki w locie obserwowane z oddali. Pytanie — zignorował.

— Spróbuj jeszcze choć raz, a gorzko tego pożałujesz. Pamiętaj, że widzieliśmy kilka razy, jak to zabawiałeś się z rozmaitymi kolegami. Kos nie byłby zadowolony.

— Mam na ten temat inne zdanie — prychnął pianista. — Dwa lata temu... to była dopiero zabawa! Ach, co za czasy — ironizował, udając rozmarzonego.

Ursyn, z niezmienionym wyrazem twarzy wskazującym na poirytowanie dezynwolturą Ferenza, spojrzał na niego pogardliwie po raz ostatni i odszedł wolnym krokiem, pozostawiając rywala na pustym chodniku. Blondyn zaczął zbierać się z ziemi, przetrząsając jednocześnie wszystkie kieszenie w poszukiwaniu papierosów, które mógł przy okazji zabrać mu czwartoklasista. Nie po to jednak, aby samemu je palić — raczej dla czystej złośliwości, której nie mógł w tej sytuacji odpuścić. Mściwy bywał Julian... — Obawy Fereza okazały się słuszne.

— Niech cię diabli, Niemcewicz — przeklął pod nosem, po czym dźwignął się w górę, chybocząc się nieco i chwytając jedną ręką za brzuch, a drugą za nos, z którego nadal lała się gęsta krew. Zgarnął swoją starą powycieraną torbę z ziemi, zarzucił ją niechlujnie na ramię i skierował się niespiesznie w stronę budynku.


◇──◇──◇──◇


Gwar uczniów okupujących miejsca przy niemal wszystkich stolikach zagłuszał rozważania szalejące w głowie Adama. Trzecioklasistę męczyły stale nowe pomysły na wiersze i paniczny lęk przed ich utratą. Myślał jednocześnie o tym, że zapomniał zrobić obiad dla swojego brata, posprzątać, a także — najgorsze z całej sterty problemów — zadzwonić do Celiny; ale wiersz! Wiersz! Prawie już go miał, strofę czwartą chwytał. Tylko ten przeklęty hałas powstrzymywał go...

virtuoso [TRWA KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz