rozdział II

198 27 5
                                    

A może byśmy tak, najmilszy... wpadli na dzień do Tomaszowa... — dramatycznie zaciskając oczy zawodził Juliusz, przytrzymawszy na piersi jedną dłoń, drugą wyciągając zaś wysoko w powietrze.

Zygmunt patrzył na niego z politowaniem, na jego twarzy malował się jednak delikatny uśmiech. W dłoniach trzymał nadgryziony zębem czasu pożółkły kajet, w którym znajdowały się rozmaite notatki i wiele grafitowych rysunków. Juliusz nie zwracał na niego większej uwagi — i tak wiedział, że lewy kącik ust przyjaciela powędrował o trzy milimetry w górę. Dokładnie trzy — nie mniej, nie więcej! — tak zapewne by powiedział. Nie wiedział za to, że Krasiński zajęty był szkicowaniem jego podobizny — chłopaka młodego, urokliwego, o płci białej; szkic ten skupiał się na twarzy z przymkniętymi powiekami, dłoni skierowanej ku sufitowi przestronnego pokoju, rozwianych włosach czarnych i wypiekach na policzkach; skupiał się na młodzianie zakochanym po same czerwone uszy w Ewie Demarczyk i setkach innych kobiet, które uwodziły go swymi pięknymi głosami zakłócanymi jedynie przez szmer igły biegnącej czarną szelakową ścieżką.

Pokój ten zresztą był ulubionym pomieszczeniem Słowackiego w całym dobytku państwa Krasińskich. Beżowe ściany zdobiło wiele obrazów i rysunków, jednak nie tych pompatycznych, przedstawiających sceny bitewne lub nieznanych nikomu bliżej magnatów, które obwieszały cały dom — nie, były to wyłącznie dzieła Zygmunta. Większość szkiców węglem, niektóre poprawione atramentem, kilka kolorowych. Obrazy głównie olejne. Wiele krajobrazów oraz studiów ludzkiej anatomii — to drugie bardziej ze względu na presję zostania lekarzem, którą nakładał na niego surowy ojciec.

Brunet uwielbiał wodzić wzrokiem po tych wszystkich pracach i z chęcią odnajdywał w nich coraz to nowsze szczegóły, na które uprzednio nie zwrócił był uwagi.

Du holde Kunst! — wyśpiewał teatralnie Juliusz, zwracając się w stronę przyjaciela i wskazując go przy tym dłonią. — I serce pęka, i muszę jechać! Więc mnie żegnasz...

Lecz nie drży w dłoni mej twa ręka — wymruczał pod nosem melodyjnie Zygmunt, nie odrywając wzroku od kartki. Szum płyty winylowej zgrabnie wciągał w tany szelest ołówka sunącego po papierze, zespalając się z nim jakby w pląs kochanków.

Gdy utwór dobiegł końca, Słowacki momentalnie poderwał się z krzesła na którym wcześniej się był wyginał, po czym rozpoczął przegląd pozostałych albumów poustawianych schludnie na ciemnej drewnianej półce. Sunął palcami między okładkami, raz po raz wysuwając ostrożnie którąś z nich, a zaraz później chowając ją z powrotem, starając się niczego nie zepsuć.

— Fogg, Harris, Popławski, ładnie... O, tego nie było ostatnio. Astona też coś masz? — zagaił brunet, zaciekawiony.

— Mam, szukaj po prawej, gdzieś tam będzie — odparł blondyn, zamykając jednocześnie kajet i odkładając go na stolik znajdujący się obok wersalki.

— Powodzi się, widzę, towarzyszowi... — skomentował Juliusz.

— Ojciec zwozi do domu, to biorę — Wzruszył ramionami Zygmunt. — Zazdrosny, co?

— I to jak! — zawył chłopak, wyciągając wreszcie zdobycz, której poszukiwał. — Ale partyjniactwa, to nie zazdroszczę.

Gramofon zaszemrzał, trzasnął cicho, po czym pokój wypełnił się głosem, którego nie dało się pomylić z żadnym innym. Już nigdy nie uwierzę otuliło przyjaciół kożuchem melancholii grubo tkanym z zawodu miłosnego przejętego podmiotu lirycznego. Młodszy chłopak podszedł do kanapy, na której siedział starszy i wyciągnął w jego stronę rękę, którą tamten przyjął niezbyt chętnie, jednak bez większego zastanowienia.

virtuoso [TRWA KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz