𝐀𝐋𝐁𝐄𝐃𝐎 𝐂𝐇𝐘𝐁𝐀 w życiu nie namalował tak pięknego obrazu.
Tamtego dnia rozkwitły pierwsze kwiaty. Co prawda, był to proces stopniowy i wiele razy powtarzał, że w rzeczywistości nie ma konkretnej pory, kiedy wreszcie kwiaty wywiną swoje pąki, to i tak mimo swoich gdybań zostawał wyciągany na dwór, trzymając w uścisku dwie dłonie o różnej wielkości. Jedna podskakiwała radośnie, prawie się wyrywając, kiedy druga wręcz przyciągała go do siebie, zaciskając się mocniej wraz z kolejnym potokiem słów z ust obydwu. Uczucie to było przyjemne. Sprawiało, że czuł się jak na lekkiej chmurze, gdzie żadne jego problemy nie mogły go dosięgnąć. Zazwyczaj by się w jakiś sposób uwinął od bezcelowych przechadzek oraz przeróżnych pomysłów Klee, która już po chwili odbiegła od niego, aby złapać jakiegoś ptaka. Tym razem jednak nie był w stanie znaleźć żadnej wymówki.
W trakcie pory wiosennej, kiedy przebywanie na Dragonspinie nie było bezpieczne i wszystkie jego prośby o powrócenie do zimnych gór zostawały rozpatrywane negatywnie przez Jean, pozostawał w swoim gabinecie w siedzibie rycerzy. Zaś poprzez przebywanie tam narażał się na częstsze wizyty gości. Czy to Amber z zapytaniem o kwiat znaleziony podczas jednej z wypraw, czy Kaeya beznamiętnie próbujący dostać się w jakiś sposób do jego łask (doprawdy czasami jego komentarze potrafiły go wprowadzić w pewien rodzaj... Rozdarcia na temat ich znaczenia). Być może odrobinę wpływało to na jego nerwy, bowiem jak można nie zauważyć znaku nie przeszkadzać na drzwiach?, ale nigdy w życiu nie miał za złe tego paru osobom. Jean wchodziła tylko w chwilach nagłych spraw lub potrzeb, które musiał rozwiązać ze względu na tytuł Kapitana. Klee nigdy nie sprawiała zbyt wielu kłopotów — jej bomby były kompletnie inną rzeczą, a czasami nawet sprawiała mu niezwykłą przyjemność, rysując coś w kącie.
W przypadku kiedy drzwi uchlały się nieznacznie, a para ciekawskich oczu zaglądała do środka z niepewnością, mimowolnie uśmiechał się delikatnie, specjalnie ignorując ciche szepty nawołujące jego imię. Kiedy nie otrzymywałxś odzewu, wchodziłxś do środka, zaglądając niewinnie przez ramię do aktualnej pracy alchemika. Wreszcie twoja obecność zostawała wtedy zauważona, a morskie tęczówki skupiały się na tobie, przyglądając się każdej rysie twarzy. Zazwyczaj zadawałxś parę pytań dotyczących pracy, a on jak zwykle odpowiadał w miarę prosto, abyś byłx w stanie pojąć to, co właśnie robił. Po tym prezentował ci eksperyment, starając się, aby wzrok zbyt często mu nie zjeżdżał w twoją stronę.
Jednak kiedy właśnie rozkwitły te kwiaty, a drzwi uchyliły się nieznacznie, pojawiły się dwie głowy, zamiast jednej i od razu porwały go z dala od pracy, którą się zajmował.
Słońce grzało przyjemnie, bijąc pomarańczami i ciemniejszymi odcieniami żółci wraz z każdym zbliżeniem do horyzontu. Zaś Barbatos umilał Mondstadtowi wiosenne dni, przywołując delikatny wiatr, zabierający mu włosy sprzed oczu. Albedo przesuwał powoli pędzlem po płótnie, pozostawiając za sobą kolejne fragmenty przypominające widok przed nim. W końcu w żadnym jego obrazie nie był w stanie oddać rzeczywistego wyglądu tego, co widział. Mogło to przypominać, wyglądać podobnie i chociażby mieć ten sam kształt, ale kolor światła, błysk w oku i tego, jak piękne to wszystko było. Z zerwanym kwiatem w dłoni leżąc na trawie i tym szerokim uśmiechem na twarzy, kiedy słońce przesuwało się po twojej skórze.
Ostatecznie zrezygnował wtedy z dokończenia obrazu, preferując przesuwać swoje dłonie po prawdziwym okazie, aby potrzymać w nich dwa policzki i pogładzić je kciukiem. Złożyć na nich pocałunki i zjechać do nosa, do kącików ust, aż z gardła wydobył się cichy śmiech, zagłuszający nieskończone arcydzieło w tyle, pozostawiając je z białym dołem, zakrywającym twoje ciało. Jedynie niewielki uśmiech i rozkwitające kwiaty pozostawały na nim, zastygnięte w momencie chwili.
Teraz biel ta zaś zapełniała się czerwienią, zakrywając dolną część twojego ciała. Dłoń artysty sięgała między żebra, ignorując gruchotanie kości i krew rozbryzgującą się na wszystkie strony. Jak farba spływała po bokach, aby spaść na ziemię, jak po największej zbrodni tego świata. Dowód tej zbrodni rysował się też na nim, przypadkiem spadając na ręce, kapiąc na policzek i pokrywając jego dłonie krwistą czerwienią ciągnącą się aż po biel obrazu.
Zamiast wiosennego dnia miał zimną, pustą noc w środku zimy, gdzie żaden śmiertelnik nie widział tego, co właśnie uczynił. Wszelkie dźwięki zniknęły w szumie śnieżycy szalejącej poza granicami jego laboratorium, a jego eksperyment dobiegał końca. Wystarczyło przelać to, co chciał na swoje dzieło, oddając mu wszystko, co posiadał. Sztuka miała pozostać na wieczność, ukazywać swoje piękno po wszechczasy. Zaś imię artysty nie musiało być zapamiętane. Mogło zniknąć gdzieś za kurtyną, gdzie nikt by nie usłyszał jego próśb niknących w próżni. Prośby, błagania w stronę Bogów, Celestii nie wydzwaniały. Bowiem był tylko on. On, ty i alchemia. Mroźna zima, obraz i wspominanie kwiatów, otwierających pąki dla słońca. I chociaż rzeczywistość nie mogła być w pełni oddana, to i tak byłxś.
I rozkwitnąłeś/rozkwitłaś jak najpiękniejszy kwiat, jaki widział.
CZYTASZ
❝MY GHOST❞ albedo x reader
Fanfiction【what happened to the soul you used to be】 ❝ż𝘺𝘤𝘪𝘦, ś𝘮𝘪𝘦𝘳ć - 𝘸𝘴𝘻𝘺𝘴𝘵𝘬𝘰 𝘵𝘰 𝘱𝘰𝘥𝘸𝘢ż𝘢ł𝘢 𝘢𝘭𝘤𝘩𝘦𝘮𝘪𝘢❞ chłód dragonspine'a nigdy nie miał przejść na twoją osobę.