32. Maminy keks

234 14 0
                                    

Próbowała się nie krzywić, czując jak jedna z fiszbin w jej koronkowym staniku wbija się w jej pachę. Dyskretnie ją poprawiła, w samą porę się prostując, kiedy do jej pokoju wszedł stylista od Neimana Marcusa, niosąc trzy ciężkie pokrowce.
- Widzę, że ten komplecik od La Perla leży idealnie. – uśmiechnął się satysfakcjonująco, oglądając ją z każdej strony. Cieszyła się skrycie, że mężczyzna był gejem, inaczej uciekłaby stąd w popłochu. Co do jej bielizny... Tak, cieszyła się, że ktoś w końcu jej obiektywnie doradził i pomógł w wyborze bladoróżowego kompletu, który nie wyróżniał się zbytnio, ale jednak cieszył oko swoją delikatnością.
- Mam trzy propozycje. – zaczął, wyciągając z worków kreacje, czarną, w kolorze royal blue i krwiście czerwoną. – To jak, co najpierw? Versace, Gucci czy Ellie Saab?
Blondynka, siląc się na ciepły uśmiech, zerknęła z pewną dozą przerażenia na sukienki.
- Pozostawię to tobie, ty się znasz lepiej. – odparła, zaciskając usta. – Mimo wszystko wolałabym założyć jedną i po prostu wyjść.
Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo, co lekko ją zaniepokoiło. Sięgnął bez wahania po tą czerwoną, a potem podszedł do niej, rozsuwając po drodze strój.
- Ostrożnie, nie podrzyj i się nie przewróć. – rzekł, rozkładając sukienkę u jej nóg. Wsparła się na jego ramieniu, a potem przełożyła ręce przez otwory. Stylista szybko zasunął kreację na jej plecach i zaczął układać materiał w miejscach zagnieceń i niepożądanych zmarszczeń. Strzepał jeszcze niewidzialny pyłek na jej ramieniu i odsunął się na kilka kroków, podziwiając całość.
- I jak? – spytała, obracając się dookoła. Mężczyzna zacmokał, zadowolony.
- Klepnij mnie w tyłek i mów mi Sally, wyglądasz olśniewająco.
Złapał ją za ramiona i obrócił w stronę dużego lustra przy łóżku. Przez moment nie była pewna, czy osoba którą widzi, to ona, czy jej dubler.
Wyglądała... Jak gwiazda.
Suknia nie była przesadzona, układała się miękko na jej ciele, opinając je subtelnie do połowy ud. Dalej rozchylała się wdzięcznie, przypominając kształtem odwrócony kwiat nie do końca rozwiniętej kalii. Nie miała lewego ramiączka, a na prawym ozdobiona była dużą, wysadzaną kamieniami broszą, od której odchodził długi do ziemi, imitujący dzwon rękaw. Do tego włosy, które fryzjer zaczesał gładko do tyłu, unosząc je jednak nieco i makijaż, prosty, niekrzykliwy, z krwistymi, o dziwo pełnymi ustami, które stanowiły przysłowiową wisienkę na torcie.
- Och, zapomniałbym. – podskoczył i ponownie sięgnął do jednego z pokrowców. Wyciągnął dziesięciocentymetrowe lakierowane i czarne jak noc So Kate na niebotycznie cienkiej szpilce i kucnął, pomagając je jej założyć. Do ręki wcisnął jej kopertówkę, która wyglądała jak zamoczona w cyrkoniach i złapał ją za ramiona.
- C'est magnifique. – szepnął. Pół godziny później, idąc ramię w ramię z Natashą w dół korytarza na piętrze niżej, czuła się o wiele lepiej i pewniej, przyzwyczajona już do nowego stroju. Stojący pod ścianami reporterzy pokrzykiwali co rusz o pozowaniu, ale była szpieg złapała ją tylko za ramię i nie pozwoliła się zaczepić, chcąc jak najszybciej dostać się do pomieszczenia, w którym miało się odbyć przyjęcie.
Ona tymczasem zastanawiała się, co było na arkusiku od Thora. Co mogło być aż tak ważnego, że Tony zaprzągł do tego samego boga piorunów? I w dodatku to wszystko miało związek z nią samą?
Musiała znaleźć chwilę, by przeczytać wiadomość, która teraz spoczywała spokojnie w jej kopertówce. Ciekawość zaczynała ją powoli zżerać, ale musiała to wytrzymać, przynajmniej do północy.
Czyli cztery godziny musiała sobie jakoś zorganizować.
Przestała się tym przejmować, jak tylko przeszła przez ozdobne szklane drzwi, zza których było słychać dudniącą muzykę.
Foyer, do którego weszły, pełne było już ludzi, ustawionych w kolejce do kierownika sali.
Szybko się przedstawiły i zaczęły szukać stolika, który mężczyzna w smokingu im wskazał.
- Myślisz, że ktoś cię rozpozna?
- Nonsens. – prychnęła, czując w żołądku fruwające motylki ekscytacji i tremy. – Jestem tylko lekarką, która uratowała Rogersa parę miesięcy temu.
- Na którą teraz za cholerę nie wyglądasz, wiesz o tym?
- Wyglądam na dzianą panią doktor, odczep się.
Jak na ironię, kiedy weszły już do pomieszczenia, które kiedyś było salą konferencyjną, z podestu, na którym stał zespół, popłynęły pierwsze takty piosenki Roya Orbisona, Pretty Woman. Pary, które do tej pory bujały się powolnie w rytm poprzedniego kawałka, przyspieszyły nieco taniec, a śmiech dochodzący z parkietu tylko ożywił atmosferę.
Musiała się przyznać, Tony naprawdę się postarał. Sala zmieniła się o 180 stopni. Zamiast szklanych, nowoczesnych rozwiązań, które były tak specyficzne dla stylu, w jakim zaprojektowana była cała wieża, teraz pomieszczenie skąpane było w burgundzie, złocie i brązie; dwie trzecie sali zajmował dębowy, lakierowany parkiet, wokół którego ustawionych było kilkadziesiąt mniejszych i większych stolików. Z sufitu zwisały kryształowo – złote żyrandole, okna zostały zasłonięte ciężkimi, ciemnoczerwonymi kotarami, a każdy mężczyzna przechadzał się nonszalancko w dobrze skrojonym, czarnym smokingu, bez wyjątków. Kobiety za to stanowiły różnorodność, zaczynając od złamanych bieli, po najczarniejszą czerń, jeśli chodziło o ubiór.
Cecha wspólna była jedna – nikt nie szczędził na strojach i dodatkach, przez co to wszystko nabrało klimatu przepychu i co najważniejsze, dobrej zabawy.
Nawet Nat, w swojej czarnej, obcisłej sukience do ziemi pasowała do tego wszystkiego, a co najlepsze, wydawała się poddawać całemu klimatowi.
Belle się zaśmiała, widząc, jak przyjaciółka podryguje w takt płynącej muzyki.
- Nie patrz tak na mnie. – prychnęła Romanoff, łapiąc ją w pasie jedną ręką. – Nie jestem aż taką sztywniarą, umiem się bawić, kiedy potrzeba.
- Najpierw znajdźmy resztę, dobrze? Nie chcę się tłumaczyć Pepper, że zgubiłam cię przed pierwszym daniem.
Złapała za rąbek swojej sukienki, nie chcąc się potknąć. Dopiero kiedy na horyzoncie pokazał się okazały, kilkunastoosobowy stół, stojący w kącie, ozdobiony białym obrusem i wazonem z kaskadą kwiatów, odetchnęła. Siedzieli przy nim wszyscy Avengersi, nawet introwertyczny Bruce, który mimo wycofania uśmiechał się lekko pod nosem i zagadywał towarzyszy po swoich bokach.
- No w końcu! – Tony, siedzący naprzeciw nich, wstał, rozkładając ręce w ojcowskim geście. – Siadajcie, siadajcie, zaraz podadzą pierwsze danie.
Belle podziękowała niemo Wilsonowi, który kurtuazyjnie podsunął jej krzesło. Zauważyła puste siedzenie obok niego i rozejrzała się przez moment, szukając wzrokiem Steve'a, którego nie było o dziwo przy stole.
- Twój kochaś poszedł po drinki, spokojnie. – zaśmiał się Sam, opierając wygodnie na krześle. – Wiem, że idąc tutaj słyszałaś to już nie raz, ale wyglądasz obłędnie.
- Dziękuję. – odparła, wiedząc, że jego słowa są szczere.
- Och, jaka szkoda, że Rogers się już obok ciebie kręci, inaczej nawet bym się nie zastanawiał.
- Przestań, zgrywusie! – pacnęła go w ramię, czując rozbawienie. – Jesteś niemożliwy.
- No co? Muszę się ustawić w kolejce na wszelki wypadek, jakby Steve'owi powinęła się ta umięśniona nóżka. – zarechotał Wilson, odsuwając się lekko, kiedy kelner zaczął podawać dania do stołu. Belle rozłożyła na kolanach białą serwetkę, a potem ściągnęła usta, czując, jak w jej głowie rodzi się już kolejny głupi dowcip.
- Po co czekać, zawsze jest jakieś boczne wejście.
Samuel spojrzał na nią zszokowany i zagwizdał.
- Nie wiedziałem, że z ciebie taka trzpiotka. – złapał za sztućce. – Ale będę mieć w pamięci twoją... interesującą propozycję.
Zerknęła kątem oka na Starka, który jadł swój posiłek, jednocześnie zabawiając rozmową siedzącą obok Pepper. Zapamiętała, że będzie musiała go zaczepić i wyjaśnić sytuację z karteczką, którą przekazał jej Thor.
Żałowała, że nie mogła tego sprawdzić teraz, ale wiedziała, że wywoła to niepotrzebne pytania i postawi i ją, i Tony'ego w dziwnym świetle. Nie chciała, żeby pozostali po raz kolejny pomyśleli, że ma przed nimi tajemnice.
Musiała też przyznać, że naprawdę dobrze się czuła. Do tej pory jedynymi takimi spędami na jakich była, to seminaria i szkolenia, kończące się sztywnymi przyjątkami. Tutaj był splendor, przepych i szał, którego tak naprawdę nigdy jeszcze nie doświadczyła. Podobał jej się fakt, że była wystrojona równie bogato, co ich świąteczne drzewko, ale która kobieta nie była chociaż trochę próżna?
Nawet te małe rozmówki przy stole nie sprawiały jej problemu. Może to dlatego, że wszyscy wokół niej byli jej bliscy?
Kiedy zaśmiewała się w głos ze sprośnego dowcipu, który opowiedział Sam, poczuła na ramieniu uścisk męskiej dłoni. Zapach znajomych perfum podrażnił lekko jej nos, gęsia skórka wyskoczyła na odkrytej skórze, kiedy mężczyzna się pochylił ku jej uchu.
- Zapraszam do tańca, pani doktor.
Odwróciła głowę ku źródle głosu, widząc znajomą twarz nikogo innego, jak Tony'ego Starka.
- Z przyjemnością. – uśmiechnęła się, chwytając za rękę bruneta. Założył jej dłoń pod swoim łokciem i zaczął ją prowadzić w kierunku parkietu, nie odzywając się ani jednym słowem. Po drodze kiwał głową i machał do znajomych. Kiedy w końcu złapał ją za dłoń i położył rękę na jej talii, wydawał się być zamyślony.
- Podoba ci się przyjęcie?
- Wydaje się być udane. – odparła, kiedy zespół zaczął grać melancholijne Stand by me Bena E. Kinga. – Ale owszem, bardzo tu miło.
- Rozkręciłbym to towarzystwo, ale wiesz, krawaciarze będą oburzeni. – zaśmiał się cicho, ale dalej miała wrażenie, że zrobił to wymuszenie. Dość.
- Co jest na papierze, który dał mi Thor?
Obrócił ją w powolnym, wdzięcznym piruecie, jakby chciał sobie dać czas na odpowiedź.
- Dlaczego jeszcze do tego nie zajrzałaś?
- Nie miałam na to czasu. Tabun stylistek mnie napadł.
Tony chrząknął, w końcu na nią spoglądając.
- Od kiedy wróciliście z tego lasu, nie mogłem dać sobie spokoju i znalazłem coś, co może cię zainteresować.
- O czym mówisz?
- Cały czas miałem w głowie słowa twojego ojca o twojej matce. – rzekł, przyciągając ją do siebie bliżej, tak, że mówił prosto do jej ucha. –Pozwoliłem sobie wszcząć małe poszukiwania.
- I jak? – spytała cicho, czując, jak w płucach zaczyna narastać jej to nieznośne uczucie niepokoju, przed czymś nieznanym. – Udało się?
- Moi pomocnicy pomogli mi znaleźć niejaką Dianę Madlene O'Shea, ale wiesz dobrze, że nie lubię skakać na głęboką wodę. Kazałem poszukać na jej temat wszystkich informacji. Okazuje się, że owa kobieta, lat czterdzieści dziewięć,przez całe życie przemieszczała się w regularnych odstępach czasu co pięć lat.Nigdzie nie zagrzała miejsca, jednak jedna lokalizacja wydała mi się podejrzana. Nasza Diana mieszkała przez jakiś czas w Pound Ridge. O dziwo,zagrzała tam miejsce na ponad dziesięć lat. W latach 1986 – 1987 jej akta zostały kompletnie wyczyszczone. Mam jednak finalne potwierdzenie, że to może być twoja matka.
- Jakie? – wyszeptała, bojąc się, że zaraz jej serce wyskoczy z piersi.
- Akt małżeństwa z twoim ojcem. – odparł poważnie Tony, na chwilę się od niej odsuwając, by móc zobaczyć jej twarz. – Uśmiechnij się, nie mogą wiedzieć, że rozmawiamy na tak podejrzany temat.
Wymusiła na sobie wygięcie warg, ale wydawało jej się to zbyt sztuczne. Oparła podbródek na jego ramieniu, pozwalając mu prowadzić.
- Tony?
- Tak?
- Ona żyje, prawda?
- Żyje, ma się nawet bardzo dobrze. Założyła swoją piekarenkę w Idaho, po jej wynikach widać, że sobie radzi.
- Dziękuję. – odparła, zaciskając oczy, próbując powstrzymać potok łez, których ciał się wydostać na zewnątrz.
- Nie dziękuj dopóki jej nie zobaczysz, młoda. – chrząknął, wyraźnie z siebie zadowolony. – Dopiero, jak szanowna mamusia da ci jakiś dobry keks w podzięce dla mnie za zjednoczenie rodziny, będę się upominał.
- Głupek. – zaśmiała się przez łzy.
- I nie zgub tej kartki, dobra?
- Bo? – spytała, szukając jego wzroku, wyprostowawszy głowę.
- Jest na niej dokładny adres. Nie chciałem go zapisywać w aktach, wydawało mi się to nieodpowiednie. – rzekł, opierając usta na jej czole. – Pamiętaj,najpierw keks, potem się będziesz płaszczyć.
- Co w tym wszystkim robił Thor? – spytała, dalej nie widząc sensu w ingerencji boga piorunów w tym całym poszukiwaniu. – Nie powinien być u siebie?
- A gdzie ja bym znalazł szybszego gołębia pocztowego i psa tropiącego w jednym?
- Jesteś okropny. Nie można tak wykorzystywać ludzi. Bogów. Ludzi. – zamotała się, ale po chwili dała temu spokój.
- Ale kochany.
- I upierdliwy.
- Ale kochany.
- I czasami dziecinny.
- Ale kochany! – nacisnął na ostatnie słowo z szerokim uśmiechem, dociskając jednocześnie rękę na jej pasie. W tym samym momencie piosenka dobiegła końcowi,co skwitował pocałunkiem w jej dłoń i jeszcze szerszym bananem.
- Wystarczy tego wpychania się w kolejkę! – głos Samuela Wilsona dało się słyszeć kilka metrów za nimi. Przepchnął się w tłumie tańczących, by w końcu stanąć przy blondynce i milionerze. – Pozwoli pani.
- Ależ panie Wilson... - zaczęła żartobliwie, ale podała mu rękę. Tony'ego porwała za to jakaś kobieta, zapewne jedna z zebranych tutaj celebrytek. Po paru sekundach zauważyli, jak wywijają szybko do piosenki, którą zaczął grać zespół. Pierwsze takty Do you love me sprawiły, że parkiet wybuchł od śmiechów i szybkich piruetów.
Zaśmiewała się w głos, kiedy Sam zaczął ją prowadzić. W pewnych momentach niebyła pewna, czy będzie w stanie za nim nadążyć, ale Wilson jakby czytał jej w myślach i przyciągał do siebie, pozwalając na zaczerpnięcie oddechu.
- Czy wy w końcu to rozwiążecie?
Zamotana tańcem i ciągłym śmiechem, na początku nie zrozumiała, co miał namyśli. Zauważył wyraz jej twarzy i wywrócił oczami.
- No ty i Rogers. Od samego początku ślini się na twój widok, a ty zachowujesz się jak przewodnicząca klubu cnotek niewydymek.
- Jak zwykle barwnie opisane. – burknęła, ale wiedziała, że Falcon ma rację.Musiała przestać odwlekać to, co i tak miało ją spotkać.
Od świąt nie widywali się zbytnio, przez to, że Rogers został oddelegowany do kilku zadań. Wracał zazwyczaj po kilku dniach nieobecności, i to w dodatku w nocy, kiedy ona smacznie spała. Dodatkowo przez jej treningi, które powoli zaczynały stawiać ją na nogi, ona nie miała jak poświęcić mu czasu.
A przynajmniej tak twierdziła, szukając dobrej wymówki.
Prawdę mówiąc bała się tego całego uczucia, które zaczęło się między nimi rodzić. O ile na początku wydawało się to niewinną zabawą, przynajmniej z jej strony, tak teraz wiedziała, że zaczyna wpadać po uszy w to głębokie bagno, z którego raczej będzie ciężko jej się wydostać.
Miłość czasami była upierdliwa.
ZAUROCZENIE, poprawiła się w myślach, wzdychając.
- Więc? Masz już plan?
- Na co?
- Jak boga kocham, czasami mam ochotę urwać ci ten twój śliczny łeb. – mruknął Wilson, ponownie ją od siebie odpychając, a potem zawinął nią w furkoczącym piruecie. – Mam go zawołać?
- Sam, uspokój się, sama tam pójdę. – odparła, łapiąc go za ręce, kiedy miał już ruszyć w kierunku ich stolika. Wzięła głęboki oddech na uspokojenie.
Pora na walkę ze Scyllą.

The Fifth Element || AVENGERS || 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz