^
Wielka burza śnieżna szalała zaciekle, jakoby trwała w szale rozpaczy po bolesnej stracie ukochanego. Niebo dookoła było tak ciemne, że nie można było dojrzeć na nim choć jednej gwiazdy, a wszelki widok przysłaniał atakujący wręcz śnieg, który rzucał się na ostatnią osobę, znajdującą się pośrodku zasypanego bielą pustkowia. Trzęsąca się z zimna, wyczerpana sylwetka młodego człowieka ostatkami sił przedzierała się przez lodową pustynię, walcząc ze śmiercią o pozostanie na świecie, gdy jego zielona, choć brudna od krwi peleryna, powiewała zaciekle, próbując uciec wraz z silnym wiatrem.
Postać kaszlała ciężko i zaciekle, raz po raz plując metaliczną w smaku cieczą, którą zaraz z powrotem przykrywał puch. Łzy spływały ciężko z jego czerwonej twarzy i ledwo co mógł już oddychać. Po raz kolejny podczas swojej ucieczki upadł na ziemię, ciągle trzymając się za krwawiącą na boku ranę, na szczęście od upadku nie mogła stać mu się jeszcze większa krzywda, niż ta, której do tej pory doświadczył.
Udało mu się już dotrzeć tak daleko od swojego dawnego domu, że w końcu przestawał widzieć ruiny spalonych domów. Nie mógł znieść myśli, że po raz kolejny zawiedzie, już nie tylko innych, lecz samego siebie. Czuł się zdradzony i porzucony, pozostawiony całkowicie na pastwę losu przez resztę świata, jednak co więcej mógł zrobić. Był tylko dzieckiem, przerażonym wizją tragicznej śmierci, a przed oczami ciągle pojawiały mu się obrazy zakrwawionych ciał, odrzuconych w kąt najzwyklejszym kopnięciem przez wroga, jak gdyby nigdy nic w swoim życiu nie znaczyły oraz odgłosy zderzających się ze sobą mieczy i strzałów niewiadomego pochodzenia. W uszach ciągle odbijały mu się bolesne krzyki najbliższych osób. Wiedział, że nie mogli tego przeżyć. Nikt nie mógł.
Jednak jemu się udało. Zakrztusił się ponownie łzami, pomimo że i tak już wystarczająco brakowało mu tlenu. Padł po raz kolejny, nie mając już siły, aby ciągle się podnosić, lecz mimo tego, brnął dalej, ledwo podnosząc słabe, chude nogi. Nie był w stanie zrobić wiele, był jeszcze maleństwem w porównaniu do reszty osób, które znał, lecz tamtego okropnego dnia, przeżył zdecydowanie więcej, niż niejeden dorosły, przechwalający się swoim życiowym doświadczeniem. Spotkała go wielka tragedia, z którą musiał mierzyć się teraz już całkowicie sam, do samego końca odczuwając wyrzuty sumienia.
Ostatnia iskierka nadziei na przeżycie zapaliła się w jego sercu, kiedy w oddali zobaczył niewielką chmurę dymu. Mogła być to jedynie halucynacja, związana z okropnym bólem ran bitewnych, który rozrywał go od środka, jednak chłopiec zupełnie wykluczył taką opcję. Spróbował choć trochę przyspieszyć, sapiąc przy tym głośno, walcząc o każdą dawkę powietrza, jaką mógł złapać. Pomimo, że jego kończyny zupełnie odmarzały, postawił kolejny, upragniony krok w stronę potencjalnego ratunku.
Mimo wszystko, zdecydowanie przecenił swoje możliwości. Od nadmiernego wysiłku szybko zwymiotował krwią, prawie wpadając przy tym zrujnowaną twarzą w bordową plamę. Głęboka rana na brzuchu silnie dawała mu się we znaki, a przed oczami robiło się zdecydowanie za ciemno i mgliście. Było już tak niedaleko, na tyle ile był w stanie, zaczął dostrzegać ślady budowli, która najprawdopodobniej ktoś zamieszkiwał. Nie udało mu się jednak dotrzeć do końca tej drogi. Padł na ziemię po postawieniu kilku kolejnych, bardzo małych kroków. Jego umysł był zamglony, czuł się, jakby stracił władzę we wszystkich częściach ciała. Znowu wypluł krew. I po raz kolejny. I jeszcze raz. Nie było dla niego już nadziei. Zamknął oczy, w duszy modląc się, aby następnym razem trafić do lepszego świata. Ostatnie, co usłyszał, to krzyk.

CZYTASZ
|| Snake ||
Fanfiction"Snake" miał jedno zadanie - pozbyć się wyznaczonego celu, aby potem odebrać sowitą nagrodę. Cóż, coś jednak poszło nie tak i teraz to ten ktoś, planuje pozbyć się jego. TW: krew, cierpienie, śmierć, przemoc