Rozdział 4 (Gwiazdy na niebie oświetlonym śniegiem)

130 5 5
                                    

     "For the way that I'a-aa-aam. This fight haven't ove-" - Wyłączyłem budzik, grający jedną z najbardziej nostalgicznych dla mnie piosenek - Addict. Do właśnie przy niej ja, Rydż i Andżela się poznaliśmy. Była godzina 04:30, a ja zacząłem się zbierać. Na koszulę narzuciłem koszulę flanelową i jeansy. Podszedłem do Rydża powiedzieć mu, że wychodzę. Złapałem go za ramię i podjąłem graniczące z cudem próby obudzenia go. Gdy trochę mi się udało (trochę, bo dalej był mocno zaspany), wyszeptałem mu

-Hej. Będę się już zbierał, bo w pół do 5 jest. - Rydż odpowiedział mi po chwili próbowania zorientowania się, co się tak właściwie dzieje.
-Mhm.
-Zamkniesz za mną okno? - Spytałem.
-Tak. - Po jego słowach ubrałem kurtkę, zarzuciłem plecak na plecy i wziąłem ze sobą torbę. Ubrałem buty, a następnie podszedłem do okna i je otwarłem, po czym wspiąłem się na parapet i wyskoczyłem na zewnątrz. Było dalej ciemno, w końcu mamy zimę. Spojrzałem z powrotem do pokoju Rydża i tak jak myślałem, znowu zasnął.
-Dziadzie! Okno zamknij, bo zimno! - Szepnąłem głośniej. Na szczęście chwilę potem wstał i zamknął okno na co pomachałem mu z za szyby na pożegnanie, na co on odmachał i rzucił się z impetem na łóżko.

* * *

Po drugiej godzinie marszu z torbą i plecakiem z samego rana, zaczynałem się powoli męczyć. Na szczęście została mi jeszcze tylko jakaś godzina do szkoły. W między czasie słuchałem zapętlonych soundtracków z Undertalea i Mitsiki. W międzyczasie w głowie próbowałem układać sobie plany jak zoptymalizować moje szanse przeżycia.

* * *

     Po około godzinie byłem już w szkole. Sprawdziłem godzinę na telefonie; była 7:20. Udało mi się zdążyć przyjść przed lekcjami, pierwsza lekcja miała zacząć się za 10 minut. Poszedłem do szatni i zdjąłem kurtkę i ubrałem buty. Torbę z dalmatyńczykami schowałem w kurtce; gdybym ją zgubił, byłby to już koniec. Wychodząc z szatni spotkałem się z Wioletką.
   -Dzień dobry Bożenko! - Powiedziałem.
   -Oooo, dzień dobry Pani Elu! Jak się Pani ma? - Odpowiedziała.
   -Wybornie kochana, cudownie wręcz. W dobrym nastroju jestem, wcześniej wstałam i miałam długi spacerek do szkoły, także się trochę orzeźwiłam, ale jednak stawy nie te co za lat młodości, a pogoda taka zdradliwa, daj spokój.
   -Święte słowa, święte słowa kochanieńka. Ale Bogu niech będą dzięki, że jeszcze chore nie jesteśmy. W tym wieku to wielkie szczęście.
Kochałem, gdy rozmawialiśmy udając starsze Panie. Ten rodzaj narracji stanowił jeden z pozycji na naszej liście inside jokeów.
   -Mamy teraz co?
   -Matematykę.
   -Uuuuuu
   -Przestań. - Przerwałem jej.
   -No co? Ja nic nie mówię. - Odpowiedziała uśmiechając się szeroko, dając dwuznaczne sygnały.
   -Mhm, wcale. - Odpowiedziałem z fochem.
   -Dobra, dobra. Tylko żebyś mi nie dostał krwotoku z nosa na tej matmie, bo nie uwierzę Ci, że to wzór na deltę tak na Ciebie działa.
   -Przestań. - Odpowiedziałem nieco zarumieniony, ukrywając uśmiech, gdy pomyślałem o Panu od matematyki.
Dalej Wioletka już nic nie komentowała, tylko uśmiechała się dwuznacznie.

* * *

Na matematyce nie działo się wiele, tak samo na innych lekcjach. Przed ostatnią lekcją, jaką była geografia, poszedłem do biblioteki. Dział naukowy w naszej bibliotece jest chyba najlepszym miejscem na świecie, w którym kiedykolwiek byłem. Po krótkim przejrzeniu tego działu, wypożyczyłem książkę o i wyszedłem z biblioteki, odprowadziłem Wioletkę do domu, gdyż mieszkała niedaleko szkoły, a w drodze powrotnej, byłem w biedronce kupić chleb. Dokupiłem do tego margarynę, była ona tańsza od masła, a jednak sam chleb nie jest jakoś bogaty w kalorię, ani nic z czego można by było pożyć dłuższy okres czasu. Jest tanie i kaloryczne, bo to praktycznie tłuszcz, czego chcieć więcej?

Urojone szczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz