Raskolnikow był dzielnym i energicznym adwokatem Zosi przeciwko Łużynowi, pomimo, że sam dźwigał w swej duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale wycierpiawszy tyle zrana, on jakgdyby był kontent ze zmiany wrażeń, które stawały się dlań nieznośne, już to, ile było serdecznego i osobistego w jego dążeniu do obrony Zosi. Oprócz tego miał na myśli i strasznie dręczył się niekiedy tem spotkaniem z Zosią: powinien był powiedzieć jej kto zabił Elżbietę i przeczuwał straszną mękę, i jakby odtrącał ją od siebie rękoma. To też, gdy wychodząc od pani Katarzyny, zawołał: „No panno Zofjo, zobaczymy teraz co nam zaśpiewasz!" to widocznie znajdował się jeszcze w jakimś z zewnątrz pobudzonym stanie otuchy, wyzwania i świeżego zwycięstwa nad Łużynem. Ale rzecz dziwna stała się z nim. Gdy doszedł do mieszkania Kapernaumowa, poczuł w sobie nagłe odrętwienie i przestrach. W zamyśleniu stanął przed drzwiami z pytaniem:
— Czy trzeba powiedzieć, kto zabił Elżbietę?
Pytanie było dziwne, poczuł bowiem nagle i wyraźnie że nietylko nie można nie powiedzieć, ale nawet oddalić tej chwili, choćby na jakiś czas, niepodobna. Nie wiedział jeszcze dlaczego niepodobna, on tylko poczuł to i ta męcząca świadomość własnej niemocy wobec konieczności zgnębiła go prawie. Ażeby już nie rezonować i nie męczyć się, szybko otworzył drwi i z progu spojrzał na Zosię.
Siedziała oparta o stół, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale ujrzawszy Raskolnikowa, wstała żywo i poszła na jego spotkanie, jakgdyby czekała nań.
— Coby się ze mną stało bez pana! — wymówiła szybko, zeszedłszy się z nim na środku izby. Widocznie chciała mu to tylko powiedzieć i na to czekała.
Raskolnikow zbliżył się do stołu, siadł na krześle, z którego ona tylko co wstała. Ona stanęła przed nim o dwa kroki, zupełnie tak jak wczoraj.
— Cóż, Zosiu? — rzekł i nagle poczuł, że głos mu drży. — Wszak cała rzecz polegała na „pozycji społecznej i nieodłącznych od niej przyzwyczajeń". — Czyś to zrozumiała przedtem?
Cierpienie wyryło się na jej twarzy.
— Tylko nie mów pan ze mną tak jak wczoraj! — przerwała mu. — Proszę pana, nie zaczynaj pan po swojemu. I tak dosyć męczarni...
Uśmiechnęła się coprędzej, zlękłszy się, czy aby go nie obrazi ta wymówka.
— Wyszłam stamtąd jak warjatka. Co się tam dzieje? Chciałam właśnie tam pójść, ale myślałam ciągle że... że pan przyjdzie.
Opowiedział jej, że niemka wypędza ich z mieszkania i że macocha pobiegła gdzieś „szukać prawdy".
— Ach mój Boże! — zawołała Zosia — idźmy prędzej. I porwała swoją mantylkę.
— Wiecznie jedno i to samo! — zawołał z rozdrażnieniem Raskolnikow. — Ciągle masz tylko ich na myśli! Poświęć i mnie także chwileczkę czasu.
— A... matka?
— A matka nie pominie cię, bądź spokojna, sama cię odwiedzi, skoro już wybiegłaś z domu — dodał opryskliwie. — Jeżeli cię nie zastanie, sama będziesz temu winna...
Zosia, w męczącem niezdecydowaniu, siadła na krześle. Raskolnikow milczał, patrząc w ziemię i zastanawiając się nad czemś.
— Dobrze, że Łużyn stracił rezon, — zaczął, nie patrząc na Zosię. — No, a gdyby był chciał, gdyby miał w tem jakieś wyrachowanie, wszak wsadziłby cię do więzienia. Dobrze, żem ja był i Lebieziatnikow, co?
— A tak — rzekła słabym głosem — tak! — powtórzyła z roztargnieniem i trwogą.
— A przecież ja mogłem nie być, a i Lebieziatnikow nawinął się całkiem przypadkowo.
![](https://img.wattpad.com/cover/300403549-288-k804023.jpg)
CZYTASZ
Zbrodnia i kara
De TodoUwaga, tekst tłumaczenia pochodzi z 1928, różni się więc ortografią od tekstów współczesnych Tytuł: Zbrodnia i kara Autor: Fiodor Dostojewski Tłumaczenie: nieznany Epoka: Pozytywizm Okładka: A panel in the Dostoevskaya metro station themed around Do...