8. Posmak

611 64 105
                                    

— Karol? Co ty tu robisz?

Stałam przed furtką domu rodzinnego i z niedowierzaniem obserwowałam, jak mój przyjaciel wciąga liście kasztanowca rosnącego w naszym ogrodzie do ogromnego odkurzacza z czarnym workiem. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Po wizycie u Hybnera od razu wsiadłam w autobus, żeby przyjechać na wieczór do mamy. Przed jutrzejszym dniem wolałam mieć pewność, że nic złego się nie wydarzy. Zresztą i tak przyjeżdżałam co kilka dni żeby trzymać rękę na pulsie. Zadrżałam lekko, bo siedząc w autobusie przez prawie pół godziny mocno się rozgrzałam, więc jesienny wiatr wdzierający się w każdą szczelinę był tym bardziej nieprzyjemny.

— Zaoferowałem twojej mamie pomoc z liśćmi. Akurat trochę podeschły więc raz dwa się uwinę. Właściwie już zaraz kończę — powiedział Karol, podnosząc nieco do góry sprzęt ogrodniczy.

— Karolu, jesteś niemożliwy — skomentowałam z uśmiechem, po czym pchnęłam furtkę i z zadowoleniem zarejestrowałam fakt, że zawiasy nie skrzypią. To pewnie także sprawka rudzielca.
— Dzięki, że im pomagasz, jesteś kochany. Idę się przywitam z mamą.

— Jasne, leć. Wpadniesz wieczorem, Lidiu? — zagadnął, patrząc mi z nadzieją w oczy.

Wcześniej nie chciał ze mną rozmawiać, skrzętnie unikając mojego towarzystwa od czasu pierwszej rozprawy, a teraz zaprasza do siebie?

— Co się zmieniło? Byłam u ciebie kilka razy i nie chciałeś rozmawiać...

— Nic... Po prostu...Przemyślałem wszystko. Brakuje mi ciebie. Chciałbym pogadać, jak kiedyś.

Jak kiedyś. Wieki temu. A przynajmniej takie miałam wrażenie. Przesiadywaliśmy godzinami na tarasie jego domu lub poddaszu, snując teorie i domysły na tematy wszelakie. Mogliśmy gadać o czymkolwiek, a nie nudziło się nam nigdy. Teraz czułam lekkie skrępowanie na myśl, że mielibyśmy siedzieć sami. Mimo wszystko nie chciałam tracić przyjaciela. Miałam nadzieję, że moje odrzucenie nie zniszczy całkiem naszej relacji.

— Oj, Karol... — westchnęłam.

— Przyjdź. Proszę...

— Dobrze, przyjdę przecież — odparłam, czując że będzie jeszcze ciężej rozmawiać z nim po tej dzisiejszej akcji z Hybnerem. Na razie postanowiłam o niczym mu nie mówić. Ścisnęłam mocniej torbę, w której kryła się niepodpisana jeszcze umowa. — Ale nie mogę na długo. Muszę wracać, rano mam coś do załatwienia.

— Złożyłaś papiery w szpitalu?

— Jeszcze nie — bąknęłam wymijająco.

— Dobra, nie trzymam cię. Pogadamy później.

— To na razie.

Weszłam na ganek i niemal zderzyłam się z mamą czatującą tuż za progiem. Karol w międzyczasie uruchomił dmuchawę, która narobiła sporego hałasu, toteż szybko zamknęłam za sobą drzwi.

— Złoty chłopak z tego Karola — rozpływała się mama, spoglądając przez okienko na poczynania syna sąsiadów. — Taki uczynny, taki zaradny.

— Tak. Zresztą cała jego rodzina jest do rany przyłóż — potwierdziłam z uśmiechem.

— To prawda — westchnęła mama i spojrzała na mnie z dziwnym wyrzutem w oczach. Zacisnęła wargi, a mnie także uśmiech spełzł z twarzy.

— Pasujecie do siebie jak ulał — oznajmiła.

— Mamo... Nie zaczynaj znowu.

— Dobrze byś z nim miała — ciągnęła.

Zignorowałem jej słowa, w milczeniu ściągając płaszcz i szalik. Odwiesiłam wszystko na drewniany wieszak, po czym mój wzrok padł na ogromne zabłocone glany leżące w rogu.

Ślepy trafOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz