alternatywne zakończenie Kapliczki

503 60 185
                                    

     – Jestem tu, Józek... – Uniosła maskę z tlenem i wyszeptała w jego usta, po czym ucałowała jego wargi. Ten pocałunek zdawał mu się wyjątkowo chłodny, jak gdyby adekwatny do tej całej zimy, która drwiła ze swego zimna, ze swego lodu. Do zimy, która pragnęła ciepła, a ono ją pochłonęło. Nie był w stanie oddać pocałunku. Odchylił więc tylko głowę, mając przed oczyma drewnianą kapliczkę, dogasającą szkołę i zapłakaną dziewczynę. Gdzieś obok już wyła karetka, wyła głośniej niż trąby na sądzie ostatecznym, niż szkolny dzwonek i niż płaczący mężczyźni. – P-proszę... – Ścisnęła jego rękę tak mocno, jak była w stanie. Uśmiechnął się z trudem, patrząc w jej wiosenne oczy. Te oczy! Oczy chciał zapamiętać. I te dłonie... – Kocham cię, słyszysz? Kocham cię, Józek...

     Faustyna nie mogła usiedzieć w miejscu i echo jej kroków obijało się o białe ściany prawie pustego korytarza. Studniówkowa sukienka szeleściła tiulem przy każdym ruchu, a loki podskakiwały na karku dziewczyny. Chodząc, szeptała kolejne Zdrowaś Maryjo, zaciskając dłoń na różańcu; paciorki wbijały się jej w palce. Minuty mijały tak wolno, iż miała wrażenie, że układ wskazówek na zegarze wcale się nie zmienia. Był tak samo nieruchomy jak ten z dekoracji, która spłonęła w Żółtym Liceum.

     Już miała odmówić Chwała Ojcu, gdy drzwi szpitalnej sali otworzyły się gwałtownie i dwóch lekarzy wyszło stamtąd, wycierając czoło z potu. Wyglądali na zrezygnowanych, rozmawiali szeptem. Michał, który dotychczas wodził wzrokiem za zdenerwowaną dziewczyną, przeniósł na nich ciemne, smutne oczy. Wiedział, co powiedzą.

    – Państwo są z rodziny? – zapytał jeden z lekarzy, podchodząc bliżej, a nim Faustyna zdążyła odpowiedzieć, Michał pokiwał głową. – Dobrze więc... Pacjent zmarł. – Na to słowo dziewczyna niemal zachłysnęła się powietrzem, oparła dłoń o ścianę. – Stężenie dwutlenku węgla w płucach było zbyt wielkie. Godzina zgonu: północ. Bardzo nam przykro... Robiliśmy, co mogliśmy...

     Mówili coś jeszcze, lecz ona nie słyszała żadnych słów. Różaniec upadł na ziemię, a ona pobiegła do na wpół ciemnej sali. Od progu uderzył ją chłód pomieszczenia i jego blada twarz tonąca w białej pościeli. Nogi się pod nią ugięły, gdy ledwo doszła do łóżka. Usiadła na jego krawędzi i wzięła w dłonie miękką, chłodnawą dłoń, z której pielęgniarka właśnie wyjęła wenflon. Ukłucie wyglądało jak ślad czerwonej farby.

     – Och, Józef... Nie, to niemożliwe. Słyszysz mnie? O-obudź się... Skarbie, powiedz coś, powiedz... Józef! – Łzy spłynęły jej po policzku, gdy przycisnęła dłoń chłopaka do ust. Nieodwzajemniony uścisk palców zdawał się przeszywać ją całą. Pochyliła się i tuliła do siebie tracące ciepło ciało, dygocząc od tego zimna, od obojętności Śmierci, która skradła jego serce. Lecz zrobiła to wolniej niż Faustyna Świt. – T-tak cię prze-przepraszam, najdroższy, przepraszam... – Szloch przerwał słowom i Faustyna oparła swoje czoło o głowę Irysowskiego. Jej łzy kapały na jego blednącą skórę. Gładziła go kciukiem po policzku, trzęsąc się przy tym, całując jego lekko rozchylone usta, z których nie uleciał już żaden oddech. – Zmarnowałam tyle czasu, tyle dni... D-dlaczego... D-dlacze-ego tak późno cię pokochałam... Byłeś dla mnie taki dobry, taki... Byłeś moim świętym Józefem, moim świętym... Och, Józiu... – Objęła go jeszcze mocniej niż wcześniej, dotykając poparzonego ramienia. Wzdrygnęła się, jakby dotknęła płomienia, jednak zaraz pochyliła się, by jej smutek obmył tę ranę. Bo Smutek zawsze obmywa. Ogołaca. Odbiera. I niekiedy nie chce po tym odejść.

     – A więc... spóźniłem się... – Usłyszała głos księdza Mariusza, który stanął w progu z Hostią i poszarganą albą. Sercowski katecheta z trudem przełknął ślinę i wielka łza potoczyła się po jego brodzie. Widok martwego ucznia sprawił, że po tej nocy z trudem zamknął oczy. – Faustysiu...

nie całuj się pod kapliczką [WYDANA/W KSIĘGARNIACH]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz