Rozdział 1

54 2 0
                                    




Słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie, kiedy Rocky obudził się w swoim łożu. Przeciągnął się i szeroko ziewnął, zanim odrzucił nakrycie. Nie lubił tak późno wstawać, ale wrócił do twierdzy praktycznie nad ranem, tak daleko zapędził się, ścigając watahę wilkołaków. Banda przyplątała się w te rejony niedawno i zaczęła napadać bogu ducha winnych okolicznych mieszkańców. Wataha dostała ostrzeżenie i zignorowała je, a chłopi sami też potrafili się bronić po szkoleniu, jakie zafundowali im Rocky z Trevorem, ale po tygodniu miarka się przebrała. Tej nocy Rocky pogonił ich aż pod granicę węgierską, skąd ponoć przybyli. Zanim jednak zdążył wrócić, świt rozjaśnił już horyzont na wschodzie.

Wstał teraz i podszedł do okna, obejmując wzrokiem lasy i pagórki w kierunku Krezk. Był piękny dzień. Z wychodzącego na tę stronę tylnego dziedzińca słyszał raźne pokrzykiwania chłopców uczących się walki wręcz. Rocky zawsze stawiał na tężyznę fizyczną, w tej kwestii nic się nie zmieniło.

Chłodny powiew owionął jego nagie ciało. Rocky podskoczył w miejscu i poklepał się mocno po przedramionach.

– Czas na ćwiczenia!

– Jeszcze nie, Smoku – usłyszał głos za plecami i odwracając się ujrzał swoją żonę, wchodzącą do pokoju z tacą pełną parującego jedzenia. – Posil się najpierw, bo inaczej jaki przykład dasz młodzikom?

Eniko postawiła tacę na niskim stole i podeszła do męża. Przesunęła palcem po nowej szramie na jego ramieniu.

– Co to?

– Ach, to nic, zadrapanie zaledwie! Nie mogę trenować z pełnym żołądkiem, Eni – marudził Rocky. – Będę ociężały i powolny!

– Zjedz chociaż trochę – namawiała go, ale przerwał jej okropny ryk i harmider dobiegający z korytarza, po którym nastąpił wybuch głośnego płaczu. – Dragan...! – Eniko wybiegła z komnaty.

– Daj mu chwilę! – zawołał za nią Rocky, sięgając ku plastrom pieczonej szynki polanej roztopionym masłem i ładując od razu dwa do ust. – Jak płacze, to znaczy, że przeżyje! Niech się hartuje!

Nagły dźwięk dzwonu na dziedzińcu oderwał go od jedzenia. Już w chwilę potem, poprawiając odzienie, mijał żonę i syna w korytarzu. Mały chlipał jeszcze w objęciach matki, obejmując ją za szyję, a jedna z jego dłoni była owinięta prowizorycznym opatrunkiem, przez który powoli przesączała się krew. Na podłodze leżały potłuczone skorupy czegoś, co – jak kojarzył Rocky – wcześniej było popiersiem któregoś z rycerzy ze starego Zakonu. Nigdy nie lubił tych cudacznych ozdób wzorowanych na prawdziwych ludziach. Ludzie byli w sercu, a nie w kamieniu.

Kiedy mijał syna, Dragan podniósł na niego oczy. Jeszcze były zasnute łzami, ale mimo to błyszczało w nich podniecenie.

Spójrz, co zrobiłem" – mówiły, gdy patrzył na ojca wyzywająco. W odpowiedzi Rocky uniósł w górę kciuk, a na twarzy Dragana pojawił się szeroki uśmiech.

***

Dźwięk dzwonu słyszalny był również w lochu. Jasny, czysty ton poniósł się echem po korytarzach i pustych celach. Pustych poza jedną. Siedzący w niej na skromnej pryczy mężczyzna skrzywił się nieco, dźwięk ten bowiem zapowiadał przybycie jego oprawcy i dalsze katusze.

Nie wiedział, ile czasu minęło, od kiedy tu jest, zgubił już rachubę czasu. Początkowo skrupulatnie odliczał dni w swojej ciemnicy, wciąż na nowo przeżywając gorycz porażki. I to podwójnej. Razem z pozycją, możliwościami jakie dawała i wolnością stracił też ukochaną osobę. To było najgorsze. Rahadin uchodził za oziębłego i bez serca, ale nie było to prawdą. Owszem, głównie przepełniały go wybujałe ambicje i przerośnięte ego, ale jego uczucia do Strahda były szczere. I – sądząc po zachowaniu wampira – odwzajemnione. Mniej lub bardziej.

Seria Baroviańska - 2. Ukryte dziedzictwoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz