The game of dice

51 8 1
                                    

Wilbur/Quackity

- Czyli to jest Las Nevadas - rzekł rozglądając się po wysokich budynkach.

- Uważaj na skorpiony - Tommy pociągnął go za rękę.

- Skorpiony? - Wilbur starał się nie stracić równowagi kiedy młodszy ciągnął go w stronę kasyna.

Las Nevadas było naprawdę piękne pomimo, że znajdowało się na piaszczystej pustyni. Wysokie budynki aż po sam horyzont, wielki napis "Welcome to Las Nevadas" świecił się dzień i noc. Neony dodawały uroku i oczywiście nie można zapomnieć o głównej atrakcji - wielkim kasynie prowadzonym przez założyciela państwa.

- Wilbur - syknął mężczyzna, który jakby wyrósł przed nimi.

Tommy zatrzymał się gwałtownie aby nie wpaść na kruczowłosego.

- Quackity jak ja cię dawno nie widziałem!

Przez twarz czarnookiego przeszedł grymas kiedy usłyszał swoje imię z ust bruneta.

- Wynoś się stąd Soot. To nie jest twoje miejsce - syknął.

Wilbur, na złość młodszego, ani drgnął.  Wpatrywał się w niego ze swoim denerwującym uśmieszkiem.

- Quackity porozmawiajmy w kasynie jak za dawnych lat. Może napijemy się czegoś?

O nie tego było już za wiele. Nie dość, że wchodzi na jego terytorium to jeszcze wypomina mu dawne lata. Romans, który kiedyś mieli był tylko dlatego, że Jschlatt okazał się żmiją niegodną zaufania. To był błąd młodości.
Krucziwłosy chwycił starszego za kołnierz płaszcza i przyciągnął go do siebie. Ich twarze znajdowały się bardzo blisko. Quackity mógł dostrzec każdą najmniejszą bliznę.

- Wilbur słyszałem co się stało z L'Manburgiem kiedy byłeś prezydentem...

- Czy wy... - Tommy, który stał kilka kroków dalej, zmrużył oczy w celu zobaczenia co robią mężczyźni.

- Nie pozwolę żeby los Las Nevadas zakończył się w taki sam sposób - warknął mężczyzna.

Blondyn podszedł bliżej.

- Czy wy się całujecie?

Quackity natychmiast odepchnął starszego.

- Do wieczora masz się stąd wynieść bo nie ręczę za siebie - rzekł po czym odwrócił się i poszedł w stronę kasyna.

Brunet uśmiechnął się pod nosem.

- Quackity... Nic się nie zmieniłeś...

- Chodź Will! Mamy jeszcze tyle miejsc do odwiedzenia! - blondyn pociągnął starszego za ramię.

***

Quackity był zadowolony widząc, kolejnego dnia, że starszego nie było nigdzie w pobliżu.
W końcu spokój, pomyślał kruczowłosy patrząc na ludzi przesiadujących w kasynie. Trójka mężczyzn siedzących pod ścianą grali w pokera. Kobiety głośno rozmawiały co jakiś czas prosząc barmana o kolejny trunek.
Dzień jak codzień. Quackity sięgnął do kieszeni po zapalniczkę i paczkę papierosów. Wyciągnął jednego po czym zbliżył do ognia. Mężczyzna zaciągnął się. Usłyszał skrzypienie drzwi i nagle wszystkie rozmowy ucichły. Spojrzał w stronę wejścia. Dostrzegł tam Wilbura. Na jego widok Quackity zakrztusił się dymem. Brunet podszedł do stolika po czym poklepał młodszego po plecach. Kruczowłosy wziął parę głębokich oddechów.

- Nie dotykaj mnie - warknął.

Brunet usiadł naprzeciwko.

- Zrobiłem na tobie aż takie wrażenie? - zaśmiał się.

There WAS a special place | Mcyt One ShotsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz