Różnie to bywa z chłopakami. Z jednej strony, wszystkie koleżanki wokół mają swoją sympatię i robią absolutnie wszystko, by utrzymać taki stan rzeczy. Nawet za cenę bycia w związku na pokaz. Jak nie dały rady pozostać przy jednym, szybko rekompensowały to sobie znalezieniem innego. Byle kogoś mieć. Byle ktoś je podziwiał i kochał.
U mnie było zgoła inaczej. Ja nie chciałam być kochana – chciałam kochać. We wczesnych latach dzieciństwa byłam wylewną dziewczynką i bardzo łatwo się we wszystkich zakochiwałam – w przyszywanych wujkach i ciociach, w ich starszych synach, w animatorach na wakacjach, w chłopcach z przedszkola. Tak właściwie, to z tamtego okresu jednego darzyłam szczerą i nieskrępowaną miłością. Razem z inną dziewczynką rywalizowałyśmy o jego względy, tocząc bitwy o to, która z nas ma ładniejszą spódniczkę, ładniejszą sukienkę, ładniejszą fryzurę. Ponosiłam w nich sromotną klęskę, bo ta druga zawsze miała coś piękniejszego. To nie przeszkadzało mi, by kochać chłopczyka dalej i biegać za nim i jego dziewczyną po przedszkolu niczym trzecie koło u wozu, które wytoczyło się spod bryczki.
Miałam w sobie ogromną miłość oraz chęć jej przekazywania, aż ukończyłam dwanaście lat i zrozumiałam, na czym polega świat. Że jest niesprawiedliwy. Że dobre serca latami tułają się po świecie w poszukiwaniu zrozumienia. Że źli ludzie triumfują nad osiągniętymi zasługami, zapominając o osobach, które pomogły im je osiągnąć. Chyba wtedy zrozumiałam, że nie chcę kochać tego świata, nie chcę żonglować przed nim swoją miłością, bo zwyczajnie na to nie zasługuje. Schowałam ją więc głęboko w sobie, traktując spotkania z kolegami jako rozrywkę, czyste rozeznanie, po którym i tak moje zainteresowanie wyparowywało.
Swoją drogą, ciekawe, dlaczego dorośli mówili na pierwsze sympatie swoich dzieci per kolega lub koleżanka. Czyżby z góry zakładali, że to zwykłe dziecinne relacje, z których nic nie wyjdzie na dłuższą metę? Że my, nastolatkowie, bawiliśmy się w życie i niczego nie traktowaliśmy na poważnie?
To jeszcze bardziej ostudzało mój dawny zapał. W dodatku wiecznie kłócący się rodzice, nie do końca pewni, czy rzeczywiście chcą ze sobą być. W moim domu niepewność ciągnęła się w powietrzu wręcz kilometrami, a ja nie znałam żadnej innej drogi, którą ludzie mogliby podążać razem. Bo zawsze było coś nie tak. Miłość się wypalała, a cierpliwość się kończyła. Dlatego postanowiłam kochać tylko siebie.
Czasem patrzyłam tęsknym wzrokiem na innych. Na szczere uśmiechy w objęciach, na buziaki na szkolnym korytarzu. Ta zgorzkniała Helena w środku zadawała sobie pytanie: ile jeszcze wytrzymają, kto pierwszy się znudzi, komu zależało mniej? I z jednej strony byłam jej wdzięczna, bo przygotowywała mnie na wszystko to, co później mnie spotkało. Z drugiej zaś miałam do niej żal, ponieważ nie zdołała powstrzymać tej małej szczerbuli, która tak bardzo chciała kochać.
***
Pierwszy tydzień z Vincentem był wspaniały. Łaziliśmy po trawie i polach, zapuszczając się w zapomniane miejsca oraz opowiadając sobie najzabawniejsze historie. W swoim towarzystwie zaznaliśmy dużo śmiechu i słońca. Zaczynaliśmy za sobą tęsknić. Wtedy w moim wnętrzu pojawiła się pierwsza blokada.
Vincent: To gdzie dzisiaj wyruszamy? Nad rzekę, czy do opuszczonej willi? Myślę, że zdążyła się za nami stęsknić.
Helena: Jutro mam kartkówkę z matematyki. Muszę trochę powkuwać.
Vincent: Niedźwiedź jest smutny. Czy może Cię chociaż odprowadzić po lekcjach do domu?
Helena: Dzisiaj czwartek, kończę później od Ciebie.
Vincent: Nie szkodzi. Poczekam. Ostatnia lekcja w sto pięć, prawda?
Teraz bardzo siebie za to nie lubię, ale wtedy uważałam, że postąpiłam w zgodzie ze sobą.
CZYTASZ
Gdzie mój Vincent?
Teen FictionSzesnastoletnia Helena próbuje przedrzeć się przez wspomnienie nieszczęśliwej miłości. Myślami wraca do wydarzeń sprzed roku, nieustannie zadając sobie pytanie „Gdzie mój Vincent?". Początki są słodkie, niewinne i jakże niespodziewane. Jednak jedno...