𖤐 Prologue - The unexpected 𖤐

2.2K 182 105
                                    


Słońce kładło się już nad horyzontem, ostatnimi promieniami przecinając las. Raz oślepiały, raz wzrok działał w półmroku, a działo się to z taką częstotliwością, że Harry z trudem już biegł. Szumiało mu w uszach, a okrzyki innych aurorów słyszał jak zza szklanej ściany.

— Widzę Yaxleya, skręcił w prawo! — krzyknął kędzierzawy kolega po fachu, Howley Hestings, który aurorem był zdecydowanie dłużej i miał o wiele lepszą kondycję.

Harry dopiero zaczynał. Od trzech miesięcy mógł się nazywać pełnoprawnym aurorem, jego marzenie się spełniło. Czemu więc ciągle coś mu w tej pracy doskwierało? Dlaczego nie czuł pełni szczęścia? Może po prostu za dużo się nad tym wszystkim zastanawiał. Po Drugiej Wojnie Czarodziejów dał sobie dwa lata na odpoczynek i odbudowę zszarganej psychiki. Chyba przy okazji rykoszetem oberwała jego kondycja.

— Jeszcze jeden! Potter, za nim! — krzyknął lider oddziału. — Musimy się rozdzielić!

Harry biegł ile sił w nogach, nie zważając na smagające go po twarzy gałęzie drzew. Dlaczego wszystkie pogonie zawsze musiały prowadzić przez las? 

Nie, Potter, skup się. Nie możesz tego spierdolić. Szybciej — pomyślał i choć nogi miał już jak kłody, przyspieszył.

Uciekinier znów skręcił w prawo i zeskoczył w dół, korzystając z utrudniającego pogoń ukształtowania terenu. Harry sapnął i szybko otarł rękawem pot z czoła. Jakiż to był intensywny wieczór. A jak wiele od niego zależało!

Odkąd zatrudnił się w departamencie, los rzucał mu kłody pod nogi. Po wychowaniu się z Dursleyami powinien być na coś takiego psychicznie przygotowany, a jednak mała iskierka arogancji, która płonęła w jego sercu, a do której sam przed sobą raczej by się nie przyznał, podpowiadała mu, że przecież jest Potterem! Wybrańcem, który ocalił świat magiczny i niemagiczny, Co byłoby lepszym dowodem, że będzie świetnym aurorem?

A jednak musiał piąć się po szczeblach kariery jak każdy inny śmiertelnik. Hermiona z pewnością uśmiechnęłaby się pod nosem, jak to tylko ona miała w zwyczaju, w sposób delikatnie kpiący i wyniosły zarazem. Lubiła, gdy wszystko działało według zasad. Ron pocieszał go jednak za nich oboje. Czasami wybierali się razem na kremowe piwo. Może powinni jednak spotykać się na siłowni. Najlepiej na bieżni.

Nie tylko on był już wykończony, bo przestępca też zwolnił i zaczął podpierać się o mijane drzewa. Ciągle biegł w prawo, na zachód. Harry zupełnie nie pomyślał, że wyprowadza go w pole, z dala od innych aurorów i że mogłoby się to dla niego bardzo źle skończyć. Na razie wytężał wzrok, co nie było wcale takie proste, bo rykoszet zaklęcia roztłukł wcześniej jedno ze szkieł w jego okularach, a oczy zalał mu słony pot. Nie mogło mu się jednak przewidzieć, że w ostatnich promieniach słońca błysnęły jasne kosmyki. Blond, lecz nie z rodzaju tych miodowych czy rudawych, a najchłodniejszy z całej gamy jego odcieni.

— ...Malfoy — wyrwało mu się z ust, zanim informacja w pełni zakotwiczyła się w jego umyśle. To był Draco Malfoy, niewątpliwie. Harry nie widział go wcześniej na zgromadzeniu wyznawców Bractwa Krwi, ale widocznie ten miał na głowie kaptur. — Malfoy! — krzyknął, tym razem już pewnie.

Draco chyba odruchowo spojrzał przez ramię na dźwięk znajomego głosu i właśnie to go zgubiło. Nie zauważył wystającego z ziemi korzenia i Harry zdążył tylko dostrzec zaskoczenie na jego twarzy, zanim ten runął na mokrą glebę i poturlał się w dół zbocza.

To była szansa Harry'ego na wykazanie się. Nie wspominając już o satysfakcji, jaką poczułby, łapiąc akurat tego osobnika.

Ta myśl dodała mu sił. Nie czuł już zmęczenia ani potu spływającego do oczu, nie liczyło się nawet to, że zmierzch otulił las, a jego oddział zapewne znajdował się już kilometry dalej. Czuł jedynie ekscytację i determinację.

When the stars fall || DrarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz