𖤐 Epilogue - No time to die 𖤐

97 13 23
                                    


Słońce powoli wznosiło się ponad powierzchnią wody. Zaczynał się nowy dzień. A wraz z nim nowe szanse, które można było zmarnować.

Draco Malfoy siedział na piasku, beznamiętnie wpatrując się w krajobraz przed sobą. Znad morza wiała chłodna, jeszcze nocna bryza, a jego ciało dawno skostniało od zimna, ale było mu wszystko jedno. Jego blond włosy były już tak długie, że swobodnie opadały na zgarbione, wychudzone ramiona. Twarz pokrywał jasny, dość długi zarost. Draco nie pamiętał, kiedy ostatnio się golił albo kiedy w ogóle coś jadł lub spał. Był już cieniem dawnego siebie.

Przez ostatni miesiąc zajmował się tylko jedną rzeczą. Podejmował kolejne próby cofnięcia się w czasie i odwrócenia biegu wydarzeń tamtej makabrycznej, styczniowej nocy. Kilka razy zjawił się na Posterunku w noc bitwy, ale za każdym razem jego starania były jeszcze tragiczniejsze w skutkach. Z każdym kolejnym podejściem wzrastało też ryzyko, że któraś z jego poprzednich wersji w końcu na niego wpadnie i cała oś czasu, którą rozciął już tyle razy i próbował nieudolnie zszyć, wreszcie rozpadnie się na kawałki. W końcu pojął, że musi cofnąć się dalej. Robił to tyle razy, że stracił już rachubę. Nie tylko tego, ile wersji Draco Malfoya przewinęło się w ciągu ostatnich tygodni przez budynek Posterunku, ale też stracił już poczucie, kim właściwie był, zanim to wszystko się wydarzyło. I zanim stracił Harry'ego.

Los był okrutny. Męczył go tyle lat, by w końcu pozwolić mu zaznać prawdziwej, ekscytującej, jedynej w swoim rodzaju miłości. A później kazał mu raz po raz oglądać, jak wykrwawiała się w jego ramionach.

Jakiś czas temu stracił już nadzieję, że uda mu się to wszystko odkręcić. Wciąż próbował, ale chyba tylko dlatego, że nie wiedział, jak miałby dalej żyć, gdyby porzucił swoją misję. Nie wyobrażał sobie, że mógłby jakoś zacząć życie od nowa. Pożegnać na zawsze wszystkich tych, których stracił tamtej nocy. Nie tylko Harry'ego, ale też Ezrę, Fionę, Sally, nawet tę głupią Granger, która też przecież zginęła przez niego.

Prawda była taka, że choć zrobił wszystko, co było w jego mocy, te osoby i tak zginęły z jego winy. Nawet jeśli bezpośrednio nie przyłożył do tego ręki, wszyscy znaleźli się tam dlatego, że kilka miesięcy wcześniej postanowił odpowiedzieć na list od Atticusa Notta.

Ach, jaki on był wtedy głupi. Minęło tak niewiele czasu, a miał wrażenie, jakby od tamtego momentu postarzał się o trzydzieści lat. W wyniku swoich głupich wyborów zyskał coś niesamowitego, ale była to tylko ułuda. Chwila zapomnienia w jego przykrym życiu. Musiał wreszcie utracić wszystko to, co przypadkiem zdobył. Przez ostatni miesiąc zdążył zrozumieć już, że tak właśnie działały prawa wszechświata. Jebana równowaga. Miał ochotę przekląć tego, kto tak to wymyślił.

Posterunek przestał być już jego domem. Stał się jedynie cmentarzyskiem szczęśliwych wspomnień i czarną dziurą poczucia winy. Dlatego Draco wrócił w końcu do swojej mugolskiej chatki. Tej samej, w której mieszkał, zanim po latach spotkał Harry'ego.

Każdy poranek spędzał na plaży. Miejscowi zdążyli okrzyknąć go dziwakiem znad morza, ale nic sobie z tego nie robił. Chyba nie potrafił już odczuwać emocji jak normalny człowiek. Próby cofania się w czasie sprawiły mu tyle bólu, że w końcu, aby się na niego uodpornić, stał się jedynie pustą, przypominającą człowieka powłoką.

Wczoraj doszedł wreszcie do wniosku, że nie uniknie tego, czego bał się najbardziej. Jedyną opcją, której nie zdążył jeszcze wypróbować, było cofnięcie się w czasie na tyle daleko, by zabić Atticusa i Theodora jeszcze zanim choćby pomyśleli o założeniu Bractwa Krwi.

I jak na nieszczęście, udało mu się.

Nawet się nie starał. Zapukał po prostu do wrót ich posiadłości, a gdy Atticus otworzył je przed nim i w pierwszym momencie pomylił go z Lucjuszem, Draco zabił go jednym zaklęciem. Theodor, którego zwabił hałas walącego się na ziemię, martwego ciała jego ojca, otrzymał kolejnę Avadę. I było już po wszystkim. Tak po prostu.

Bractwo miało nigdy nie powstać. Harry nigdy nie zostanie aurorem. Draco nigdy nie wpadnie w jego ręce, a ich drogi już się nie złączą. Nigdy nie zapałają do siebie uczuciem. I to było w tym wszystkim najtrudniejsze. Plan, który snuł w tajemnicy tyle wieczorów i nocy, ten sam, który niegdyś wydawał mu się wybawieniem od wszelkich problemów, teraz okazał się jego najgorszym koszmarem.

Draco miał tego okropną świadomość. Nie cieszyło go już nawet, ile osób uratował, zabijając dwójkę Nottów w ich ponurej posiadłości. Harry żył, ale w nowej linii czasowej miał nigdy go nie pokochać.

I tak wracamy do momentu, w którym Malfoy siedział na plaży, bezmyślnie patrząc w horyzont. Miał na sobie czarną pelerynę, tę samą, którą nosił od miesiąca. Obok niego leżał niewielki tobołek, a w nim woreczek pełen złotych galeonów, ukradzionych ze skarbca rodziny Nott. W kieszeni spodni miał zabraną ze swojego domku zapasową różdżkę, a na szyi zmieniacz czasu. I tyle. To był cały jego dobytek. Bilet w jedną stronę. A dokąd? Sam nie wiedział.

Jedyne, co wiedział, to że zanim wyruszy w nieznane, musi zrobić jeszcze jeden przystanek. Dlatego w końcu dźwignął się z piasku i złapał swoje rzeczy. Gdyby miał jeszcze serce, pewnie pękłoby mu po raz kolejny, a tak po prostu teleportował się na mugolską ulicę, daleko od centrum Londynu.

Słońce wspinało się już wtedy po niebie. Była chyba godzina siódma rano. Lecz jakie miało to znaczenie dla osoby, która władała czasem?

I która była tym czasem całkowicie owładnięta?

Miasto jeszcze spało. Nikt nie zauważył, że pewna zakapturzona postać skryła się pod drzewem naprzeciw starej kamienicy. Draco westchnął ciężko, a później postanowił zaczekać. Nigdzie mu się już nie spieszyło. Właściwie, gdyby ktoś miał go dziś zabić, umarłby wdzięczny.

Drzwi balkonowe mieszkania na poddaszu wreszcie stanęły otworem. Zaspany, potargany Harry Potter opatulił się kocem, wyszedł na zewnątrz i osłonił twarz przed pierwszymi promieniami słońca.

Draco był w błędzie. Wciąż miał serce, po prostu nie znajdowało się już w jego własnym ciele. Na zawsze miało pozostać tutaj. W mugolskiej kamienicy, na ostatnim piętrze. W ciasnym mieszkaniu, na które niegdyś tak narzekał. A teraz dałby wszystko, by znów być tam mile widzianym.

Harry włożył między wargi papierosa, a później rozejrzał się po ulicy i gdy nikogo nie zauważył, odpalił jego końcówkę płomyczkiem z palca wskazującego. Draco uśmiechnął się pod nosem, pierwszy raz od miesiąca. Dobrze znał tę sztuczkę.

Gdyby tylko mógł, zostałby tutaj na zawsze. Tylko po to, by podziwiać, jak Harry, niegdyś jego Harry, każdego ranka wychodzi na balkon i spokojnie pali papierosa. Błogo nieświadomy tego, co utracił, bo w jego świecie nic się nie zmieniło. Nawet nie zauważył, że ktoś wymazał i napisał od nowa kilka miesięcy jego życia.

Draco żałował, że też nie może o nich zapomnieć. Może wtedy byłoby mu łatwiej. Lecz nawet gdyby zapomniał, gdyby stał się na powrót starym Malfoyem, historia na pewno znalazłaby sposób, by zatoczyć krąg. W jakiś sposób musiałby raz jeszcze nauczyć się wszystkiego tego, co zrozumiał przez ostatnie miesiące. Kto wie, ile osób zginęłoby znów na jego drodze.

To była cena, którą był w stanie zapłacić tylko raz.

Właśnie dlatego znów uśmiechnął się smutno i przełknął łzy. Jedna i tak spłynęła mu po policzku. Bo wiedział, że to ostatni raz, kiedy widzi swoją jedyną i prawdziwą miłość. Resztę życia miał już tylko za nią tęsknić.

— Żegnaj, Harry — wyszeptał. Jego słowa rozwiały się wraz z porannym, lekkim wiatrem. Harry nie mógł go usłyszeć. Wciąż wpatrywał się w niebo, nieświadomy, że po drugiej stronie ulicy ktoś właśnie umierał z miłości. — Zawsze będę cię kochał.

"Zawsze" było mocnym słowem, ale tego jednego Malfoy był całkowicie pewny.

Nie było na tym świecie mocy, która sprawiłaby, by przestał. Już zawsze będzie nosił w sercu te kilka miesięcy szczęścia i miłości.

Nawet jeśli już to wszystko utracił. Na zawsze.

Koniec.

𖤐

When the stars fall || DrarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz