Rozdział pierwszy: Klub Ognia Piekielnego

258 24 18
                                    

— 21 marca 1986 roku —

Na szkolnej stołówce jak zwykle panuje gwar, jednakże dziś w głosach niosących się pod wysokim sklepieniem wybrzmiewa także vibrato podniecenia – wieczorem drużyna koszykówki z Hawkins gra mecz, a po nim dwa tygodnie ferii wiosennych. Siedzę samotnie przy stole, apatycznie dźgając plastikowym widelcem kukurydzę z puszki. Przeraża mnie wizja czternastu dni spędzonych wśród czterech ścian mojego pokoju; jakkolwiek to nie zabrzmi, lubię chodzić do szkoły. Czasem to jedyne miejsce, gdzie mogę z kimś porozmawiać, a skupiając się na nauce, nie pozwalam myślom oscylować wokół tematów, które stanowią jątrzące się rany na mojej psyche.

Nie oznacza to, że moje życie towarzyskie nie istnieje – określiłabym je raczej mianem mocno ograniczonego. Mama, obwiniając się o śmierć Isaaca, stała się w ostatnich latach zdecydowanie nadopiekuńcza; odwozi mnie na wszystkie spotkania ze znajomymi i odbiera mnie o umówionej porze, z zegarkiem w ręku czeka na mój powrót z wieczornych spacerów z naszym psem, dzwoni do rodziców koleżanek, u których nocuję. Jakaś część mojej podświadomości krzyczy, że to niewłaściwe, że mama nie powinna wchodzić z butami w moje życie, obdzierać mnie z intymności i być strażnikiem mojego jestestwa – czasem pozwalałam dojść jej do głosu, czego bardzo później żałuję. Przecież opieka nade mną to ostatnie, co powstrzymuje ją od całkowitego pogrążenia się w delirium.

Poza tym, nie musiała wiedzieć o wszystkim.

Ponure rozmyślania zostają gwałtownie przerwane przez pozostałych członków Klubu Literackiego, którzy się do mnie dosiadają. Tak, jak każdego dnia.

— ...dla mnie Baudelaire jest mizoginem — prycha Grace, nasza przewodnicząca o ogniście rudych włosach i równie płomiennym temperamencie. Jej ciotka jest członkinią Rady Miasta, która nie kryje się ze swoimi feministycznymi poglądami; w zeszłym roku wywalczyła wymuszenie na wypożyczalni video zakazu eksponowania okładek z roznegliżowanymi kobietami, podając mnóstwo argumentów, które, choć brzmiały logicznie, zostały początkowo wyśmiane przez męskie grono lokalnych polityków. Ostatecznie jednak udało jej się dopiąć swego, a słodka Rachel Ward nie obściskiwała się już ze swoim filmowym kochankiem w pierwszej alejce.

— Bo czytasz tylko wybiórczo! — odpowiada oburzona Dahlia. Jej oliwkowa cera nie pomaga ukryć rumieńca złości wpełzającego na jej policzki — W jego twórczości widoczne są okresy, gdy pisał o kobietach wręcz z nabożnością. Jak na moje, te wszystkie nienawistne teksty wynikają z tego, że został zraniony przez kolejny obiekt westchnień i nie potrafi sobie poradzić z żalem inaczej, niż poprzez gniew.

— Co tylko potwierdza to, co właśnie powiedziałam — odgryza kawałek jabłka i mówi dalej z pełnymi ustami — Dla niego kobiety są jedynie przedmiotami do zaspokojenia jego własnych potrzeb. Charles chcieć seks, Charles pisać piękny wiersz. Charles nie dostać seks, Charles obrażać kobiety. Cykl życia Baudelaire zatoczył krąg — rysuje w powietrzu olbrzymie koło.

— A ty co o tym myślisz, Ell? — pyta dotychczas milczący Dylan, wbijając we mnie swe jasne spojrzenie. Dostrzegam w jego oczach skrytą prośbę o pomoc w zakończeniu tematu, zanim dziewczyny znów się pokłócą i nie będą odzywać się do siebie dniami, jak nie tygodniami, dopóki nie znajdą dzieła, którym wspólnie będą mogły się zachwycać lub wylać na nie wiadro pomyj.

— Myślę, że kobiety niekoniecznie leżały w kręgu jego zainteresowań romantycznych, czego nie był w stanie zaakceptować. Stąd okresy zachwytu i frustracji — rzucam prędko, mając cichą nadzieję na to, że skierowanie rozmowy na orientację seksualną francuskiego pisarza pozwoli Grace i Dahlii dojść do porozumienia. Nawet jeżeli ich kruchy rozejm miałby polegać na wspólnym punktowaniu dlaczego nie mam racji.

Przewodnicząca już otwiera usta, by wygłosić swój monolog, lecz wtem całą uwagę stołówki przykuwa Eddie Munson, wesoło przechadzający się po stole. Rozmowy stają się przyciszone, kiedy chłopak robi przytyki w stronę prymusów, imprezowiczów oraz sportowców. Sytuacja robi się napięta, gdy konfrontuje się z Jasonem Carverem, jednakże na szczęście kończy się tylko na ciskaniu w siebie iskrami wrogich spojrzeń. Chwilę później wzrok Eddiego zatrzymuje się na nas i widzę jak Grace zaciska dłoń na nadgryzionym owocu, gotowa rzucić nim w chłopaka, jeżeli z jego strony padnie chociaż jedno niewłaściwe słowo. Trudno nie zauważyć, że walczy z kpiną cisnącą się mu na usta; ostatecznie wygrywa ten bój i posyła nam blady uśmiech. Przynajmniej tak chciałabym interpretować impuls nerwowy, który zmusił mięśnie jego twarzy do ruchu.

Stoję nad studnią wspomnień i staram się wyłowić z niej chociaż jedną sytuację, kiedy to Munson odnosiłby się ze mną z drwiącą protekcjonalnością. Nie udaje mi się i dochodzę do wniosku, że nie skomentował Klubu Literackiego w prześmiewczy sposób tylko ze względu na mnie. Ze względu na Isaaca.

— Dziwak — szepce Dahlia.

— Psychol — wtóruje jej Grace.

— Może po feriach omówimy twórczość Tolkiena? — proponuję w nagłym przypływie niewyjaśnionej wdzięczności i solidarności z liderem Klubem Ognia Piekielnego.

~*~

Niebo nad Hawkins przypomina płótno malarskie, na którym wprawna dłoń artysty stworzyła idealny gradient – od łososiowego horyzontu, przez liliową kopułę nad naszymi głowami, po indygo nadciagające ze wschodu. Moje policzki i nos są spąsowiałe od wczesnowiosennego wiatru, niosącego ze sobą wspomnienie minionej zimy. Otulam się szczelniej dzianinowym swetrem i zaciskam dłoń na smyczy, którą Daisy, pięcioletnia suczka rasy golden retriever, bezustannie szarpie, ciągnąć mnie w stronę interesujących ją zapachów. Nawołuję ją, gdy za bardzo chce zboczyć z naszej rutynowej trasy. Ulice miasta są o tej godzinie niezwykle opustoszałe; zaledwie godzinę wcześniej przelotny deszcz zmusił spacerowiczów do poszukania schronienia. Poza tym, wygląda na to, że wszyscy poszli na mecz; nawet tutaj, prawie dwie mile od Hawkins High School, słyszalna była muzyka z sali gimnastycznej, choć znacznie przytłumiona i zniekształcona echem. Wyobrażam sobie jak głośno musi być w środku i gratuluję sobie w duchu decyzji o pozostaniu w domu.

Większość sklepów jest o tej porze zamknięta, oprócz stacji benzynowych i maleńkiego spożywczaka pana Newmana, o włosach przyprószonych siwizną i rozedrganych dłoniach, łypiący podejrzliwie na każdego klienta. Wsuwam dłoń w tylną kieszeń jeansów i znajduję w niej pomięty banknot pięciodolarowy. Wystarczy na przekąski do wieczornego seansu czarnobiałych odcinków The Twilight Zone z tatą. Nie mam pojęcia w jaki sposób udało mu się zdobyć zgrane na kasety VHS epizody serialu, który był emitowany od ponad dwudziestu lat. Zawsze, gdy go o to pytam, tata wzrusza ramionami i zbywa mnie mówiąc, że ma swoje sposoby.

— Siedź tutaj grzecznie — zwracam się do Daisy, przywiązując jej smycz do noszącego ślady korozji stojaka na rowery. — Zaraz wracam.

Dzwonek zawieszony przy przeszklonych drzwiach zdradza moje przybycie, a siedzący za sklepową ladą staruszek taksuje mnie chłodnym spojrzeniem. Posyłam mu przyjazny uśmiech, a on w odpowiedzi marszczy brwi; grymas ten nadaje jego twarzy jeszcze bardziej surowego wyrazu, dlatego speszona wycofuję się pomiędzy ciasne alejki. Zgarniam czekoladę i solone orzeszki, po czym kieruję się w stronę lodówek z napojami. To mają być szybkie, rutynowe zakupy na kolejny piątkowy seans z dreszczykiem u boku taty, ale los zadecydował, że moje plany w ciągu najbliższego kwadransa zmienią się o 180 stopni. Kiedy jednak patrzę na chłopaka trzymającego w kościstych palcach schłodzone puszki coli, nic nie zwiastuje kłopotów, które za kilkanaście godzin wpełznąć miały do mojego życia i ponownie zburzyć to, co z trudem udało mi się odbudować od śmierci Isaaca.

— Cześć, Eddie.


~*~

Dziękuję za tak pozytywny odbiór prologu! Do następnego rozdziału <3 

— A.

Lament diabła || Eddie Munson x OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz